Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czerwony kur nad Gdańskiem. Tragiczny pożar w Gdańsku w czerwcu 1858 roku

Marek Adamkowicz
Pożar z czerwca 1858 r. wybuchł naprzeciw kościoła św. Katarzyny, który sam padł ofiarą ognia w 1905 i 2006 r.
Pożar z czerwca 1858 r. wybuchł naprzeciw kościoła św. Katarzyny, który sam padł ofiarą ognia w 1905 i 2006 r. Grzegorz Mehring/ Archiwum
To była sobota, 19 czerwca 1858 r., późne popołudnie. Z wolna przycichały odgłosy dnia i ludzie szykowali się do wieczerzy. Około godz. 17 wydarzyło się jednak nieszczęście, które postawiło na nogi całe miasto.

- W pracowni cieśli Brotzkiego przy ulicy Młyńskiej 11 zauważono ogień, który błyskawicznie rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki - opowiada dr Maciej Bakun, historyk zajmujący się m.in. dziejami gdańskiego pożarnictwa. - Nie było o to trudno. Ogień podsycały drewniane konstrukcje, ale też materiały zgromadzone w pracowni Brotzkiego i pobliskim składzie chemicznym kupca Brauna. Jakby tego było mało, wiał silny północny wiatr, który przeniósł ogień na sąsiednie ulice.
Do walki z żywiołem ruszyli strażacy ochotnicy, mieszkańcy oraz wojsko. Mimo ich ofiarności, sytuacja wciąż się pogarszała. Konieczne okazało się wyburzanie niektórych budynków i taki też rozkaz wydał ówczesny dowódca gdańskiego garnizonu gen. Schwack von Mittenau.

Wieść o tragedii rozeszła się lotem błyskawicy nie tylko po zaborze pruskim, ale dotarła też do Kongresówki i Galicji, gdzie o przebiegu wypadków poinformowała "Gazeta Lwowska". Według spisanej, nomen omen na gorąco, relacji, przebieg wydarzeń był następujący:
"Gdańsk, 19go czerwca, godzina 8, minut 30 po południu. Straszny pożar podniecany wiatrem sroży się w naszem mieście od półtory godziny i zagraża nam wielkim zniszczeniem. W ulicy Altstädtlischer Graben [Podwale Staromiejskie] stoją już w płomieniach nie tylko parowa olejarnia i chemiczna fabryka niejakiego radcy Braune, ale i kilka sąsiednich budynków po tej samej stronie, a na przeciwległej stronie ulicy dom i fabryczny budynek niejakiego radcy Hase, równie jak kilka innych pobliskich domów.

Godzina 9. Pożar sroży się nieustannie. Już spaliła się po obu stronach część ulicy zwanej Mühlengasse [Młyńska]. Pomimo wszelkich zaradźczych środków szerzą się płomienie i sięgają aż do ulicy zwanej Schmiedegasse [Kowalska]. Po drugiej stronie pali się cały róg ulicy Altstädtlischer Graben aż do targowicy drzewa, gdzie fabryczny oliwnemi materyami przepełniony budynek kupca Gamma podnieci jeszcze bardziej ten straszny pożar".
Kiedy żywioł udało się wreszcie opanować, oczom gdańszczan ukazał się straszliwy widok.

"Z olbrzymich gruzów, które dotąd jeszcze okrywają kłęby dymu, możemy dziś powierzchownie tylko osądzić wielkość nieszczęścia, jakiem dotknięte zostało nasze miasto" - informowała "Gazeta Lwowska". "Liczba spalonych budynków jest większa, niż podczas przeszłorocznego pożaru. Między temi znajduje chemiczna fabryka radcy państwa p. Braune, i tegoż olejarnia i tartak, dalej mieszkanie z znacznemi składami towarów i fabryką tytoniu radcy państwa Hasse, nareszcie olejarnia i fabryka mydła i świec p. Gamma, a w końcu destylarnia i składy towarów kupca Nötzel".

Według Macieja Bakuna, spalonych lub wyburzonych zostało około 60 budynków przy ul. Młyńskiej, Podwalu Staromiejskim, Szerokiej, Targu Drzewnym i przylegającym doń Targu Truskawkowym (obecnie okolice placu Dariusza Kobzdeja). Zginęło dwóch robotników, a dwóch kolejnych było ciężko rannych.

- Przyczyną pożaru była nieostrożność przy gotowaniu kleju w zakładzie ciesielskim - wyjaśnia historyk. - Tragedia ta pokazała, jak wielkie były zaniedbania władz miejskich w ochronie przeciwpożarowej. Osobną sprawą, o czym się wówczas nie mówiło, było przyzwolenie na funkcjonowanie potencjalnie niebezpiecznego zakładu w środku gęsto zabudowanego miasta. Musiało to w końcu doprowadzić do katastrofy.

Tragiczne półwiecze

Czerwcowy pożar nie był wydarzeniem incydentalnym. Wpisywał się w ciąg tragicznych wypadków, jakie nawiedziły Gdańsk w ciągu półwiecza, poczynając od oblężenia z 1807 r. Szykujący się do obrony twierdzy Prusacy nakazali wówczas spalenie przedmieść. Z dymem poszły zabudowania m.in. Starych Szkotów, Chełmu i Siedlec. Szacuje się, że w akcji oczyszczania przedpola Gdańska zniszczonych zostało 800 domów. Co gorsza, na pastwę losu wystawieni zostali mieszkańcy, którzy nie tylko stracili dach nad głową, ale odmówiono im również schronienia w mieście.

Skalę zniszczeń - do których dodać oczywiście należy skutki ostrzału artyleryjskiego - widać doskonale w materiałach kartograficznych. Przykładowo, na planie z 1822 r. przedmieście zaznaczono jako "Ruiny, spalone w 1807 r."
Kolejne zniszczenia przyniosło oblężenie z 1813 r. Tym razem role się odwróciły i twierdzy broniły wojska napoleońskie, zaś atakującymi byli Rosjanie i Prusacy, wspierani przez flotę brytyjską. Największe straty dotknęły wówczas Wyspę Spichrzów, na której poszło z dymem 197 spichlerzy. Widok płonących magazynów gubernator miasta, gen. Jean Rapp porównał we wspomnieniach do pożaru Moskwy, który rok wcześniej zmusił Napoleona do odwrotu z Rosji.

Dopełnieniem wojennych nieszczęść był wybuch baszty prochowej obok kościoła św. Jakuba. Doszło do niego 6 grudnia 1815 r. , najprawdopodobniej na skutek nieostrożności. Siła eksplozji była tak wielka, że zniszczona została większość pobliskich domów, zaś uszkodzone zostały kościoły św. Bartłomieja i św. Jakuba. Zginęło też wielu ludzi.

Ochotnicy do gaszenia ognia

- Prawdopodobnie pod wpływem tych tragicznych doświadczeń w 1818 roku powołano w mieście Związek Pomocy podczas Pożaru, odpowiednik dzisiejszej ochotniczej straży pożarnej - tłumaczy Maciej Bakun. - Towarzystwo było podporządkowane władzom miasta, a mogły do niego należeć osoby wszystkich stanów, ale o nienagannej reputacji.
Członkowie związku mieli obowiązek stawienia się na wezwanie pożarowe. Trzykrotna nieobecności skutkowała wykluczeniem. Współzałożycielem, a następnie wieloletnim prezesem związku był kupiec Wilhelm Ferdynand Zernecke, skądinąd autor znanego przewodnika po Gdańsku.

Zadaniem stowarzyszenia, jak to opisano w statutach, było ratowanie ludzi i ich ruchomego majątku oraz zabezpieczenie tegoż w trakcie pożaru. W 1843 r. do związku należało 200 osób. Miał on na wyposażeniu rękaw ratunkowy, sznurowe drabinki, płachtę ratunkową i itp. Stowarzyszenie zdobyło zaufanie urzędów i mieszczan, m.in. dzięki ratowaniu ludzi podczas powodzi w 1829 r.

- Co ciekawe, związek nigdy nie otrzymał pomocy ani dofinansowania z miejskiej kasy - zauważa dr Bakun. - Utrzymywał się on ze środków własnych.

Duża pomoc i ofiarność związku ochotniczego podczas wspomnianej powodzi ukazała potrzebę utworzenia drugiej, idącej bardziej w kierunku zawodowym, organizacji pożarowej w mieście. Brak odpowiednich wzorców spowodował, że stworzono ją na wzór wojskowy. Przymusowa Służba Ogniowa, jak nazwano nową formację, powstała w 1829 r. Służba w niej trwała 3 lata, a zwolnienie można było uzyskać po zapłaceniu 5 talarów, które przeznaczano na opłacanie strażaków uczestniczących w akcji. Służbą objęci zostali głównie młodzi gdańszczanie, którzy osiągnęli odpowiedni wiek i mogli nabyć prawa obywatelskie. Istniała też możliwość zwolnienia od służby, a dotyczyło ono m.in. urzędników, kapitanów statków, woźniców i szlachty, która nabyła prawa miejskie oraz osób niezdatnych do gaszenia pożaru, czyli inwalidów i chorych.

- Straż, o której mówimy, działała tylko wtedy, gdy wybuchł pożar - wyjaśnia historyk. - Podczas pożaru każdy był przydzielony do roty, która składała się z 30 osób, miała kierownika i jego zastępcę.

Podczas alarmu pożarowego (bicie dzwonów) każdy musiał się stawić zaopatrzony w wiadro pożarowe. Roty oznaczone były specjalnym medalem (czerwone koło z białą obwódką) i numerem. Każda z nich była podporządkowana prezesowi i członkom deputacji pożarowej, która z kolei podlegała królewskiemu prezydentowi policji w Gdańsku.

W 1846 r. wprowadzono w mieście nowe przepisy przeciwpożarowe. Regulowały one przede wszystkim kwestie zabezpieczenia zakładów pracy, a także prawa i obowiązki obywateli w przypadku pożaru. Prawo nakazywało też utrzymywanie w fabrykach podręcznego sprzętu gaśniczego. W razie pożaru obywatele, pod karą grzywny (od 5 do 10 talarów), mieli obowiązek rozgłosić o niebezpieczeństwie. Kara grzywny (10 do 20 talarów) groziła również tym, którzy przeszkadzali w gaszeniu pożaru.
- Nowe regulacje objęły również kwestie kierownicze - dodaje Maciej Bakun. - Stąd utworzono organ administracyjny, deputację pożarową, działającą przy magistracie. W jego skład wchodził prezes oraz miejski wyższy urzędnik budowlany. Prezes odpowiedzialny był za sprawy administracyjne i dyscyplinarne, natomiast urzędnik budowlany za sprawy techniczne.
Na przedmieściach: Wrzeszcz, Nowe Szkoty, Nowy Port, Święty Wojciech funkcje kierownicze sprawował pan pożarowy (niem. Feuerherrn), jednak najważniejsze zadanie postawiono przed stróżami nocnymi, którzy w razie zauważenia pożaru, mieli obowiązek przez "odpowiednie kołatanie wybudzać mieszkańców" oraz powiadomić komisarza policji danego rewiru.
Przyjęte prawo określiło po raz pierwszy kwestię postępowania różnych jednostek strażackich zarówno w trakcie pożaru, jak i po nim, oraz współpracę z innymi grupami zawodowymi, np. kominiarzami czy latarnikami.

Widok z wieży

Zasady dozoru pożarowego nie były skomplikowane. Podstawową było obserwowanie okolicy przez stróża na wieży. Takie obserwatoria znajdowały się na wieżach kościołów: Mariackiego, św. Jana, św. Katarzyny, św. Piotra i św. Bartłomieja. Liczba uderzeń dzwonu określała, w której części miasta wybuchł pożar. I tak, jedno uderzenie oznaczało pożar na Knipawie (dzielnica na przedłużeniu Długich Ogrodów). Dwa uderzenia pożar między wewnętrznymi wałami, w okolicy Bramy Oliwskiej, Zaroślaka lub Długich Ogrodów. Trzy uderzenia pożar na Dolnym Mieście i Długich Ogrodach aż do ul. Na Stępce. Cztery uderzenia pożar na przedmieściach. Pięć uderzeń pożar na Starym Mieście, a sześć uderzeń na Głównym Mieście. Ciągłe bicie (z krótkimi pauzami) - pożar na Wyspie Spichrzów. Oprócz tego strażnicy wieżowi musieli wywieszać w kierunku ognia czerwone flagi, a nocą latarnię.

Pożar z 1858 r. pokazał, że rozwiązania te są niewystarczające. Dlatego już trzy dni po tym pożarze, 22 czerwca, gdańscy rajcy jednogłośnie podpisali wniosek o rozpoczęciu prac nad nową organizacją straży pożarnej na wzór istniejących w Berlinie czy Królewcu. Doprowadziło to do utworzenia w Gdańsku miejskiej zawodowej straży pożarnej, ale jej losy to już osobny rozdział historii nadmotławskiego pożarnictwa.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki