Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Centrum Integracji Społecznej działa w Gdańsku

Tomasz Słomczyński
Justyna Rozbicka nie zgadza się, by o jej podopiecznych mówić "margines społeczny"
Justyna Rozbicka nie zgadza się, by o jej podopiecznych mówić "margines społeczny" Tomasz Słomczyński
W gdańskim Nowym Porcie działa Centrum Integracji Społecznej. Czym się zajmuje?

Wie pan, że jest takie powiedzenie, że w kryminale siedzą sami niewinni?
- Wiem, ale co mają powiedzieć ci, którzy naprawdę są niewinni? Ja byłem niewinny.
Tadeusz twierdzi, że nie miał szczęścia. Albo inaczej: szczęście odeszło wraz z rokiem 1990, tak jakby był przypisany do dawnej rzeczywistości i wraz z jej odejściem otrzymał wyrok. Wyrok rzeczywiście otrzymał, ale nie od losu, lecz od sędziego Sądu Rejonowego.

Centrum Integracji Społecznej w Gdańsku Nowym Porcie wygląda jak zaplecze jakiejś fabryczki. Kosze na śmieci mają barwy białe i zielone, podobnie jak zasłonki. Justyna Rozbicka wita gościa z uśmiechem. Mocny uścisk dłoni, paznokcie w kolorach białych i zielonych. Ma na sobie obcisłą koszulkę z napisem: "Lechia". Jest na każdym meczu, jeździ z drużyną po Polsce. Stoi za bramką i robi zdjęcia. Bardzo bezpośrednia, duże poczucie humoru. Donośny głos zadrży jej jednak, kiedy będzie mówić o tym, jak musiała po raz pierwszy wyrzucić chłopaka z ośrodka za złamanie abstynencji. Czuła na sobie spojrzenia reszty wychowanków: "Co ty możesz wiedzieć o nim? Bogiem jesteś, czy jak?" - zdawali się mówić, milcząc. Zamknęła się wtedy w swoim pokoju i rozpłakała. To było dawno, kiedy pracowała z narkomanami. Dziś powtarza za Kotańskim: musisz wyrzucić jedno zgniłe jabłko, żeby uratować skrzynkę.
- Litość to zbrodnia - dodaje od siebie.

Tadeusz skończył Technikum Mechaniki Precyzyjnej. Chciał być zegarmistrzem, ale został stemplarzem. W 1990, jak upadał jego zakład, był już mistrzem w swoim fachu. W siedzibie cechu jego pieczątki stały w gablocie jako wzór.

Dobre lata się skończyły. Szukał pracy, bezskuteczne. W końcu zajął się ajencją kiosku. Potem już miał ich kilka na własność, współpracował z ajentami, w sumie piętnaście kiosków, osiem osób na stałe zatrudnionych w biurze, trzydzieści do obsługi punktów sprzedaży. Ale nie był sam w tym biznesie - miał wspólnika. Hazardzistę, jak się potem okazało. Kiedy nie był już w stanie ukryć długów, poczuł nagły zew krwi przodków i wyjechał na stałe do Izraela. Trzeba było zwijać interes.

Po klapie z kioskami Tadeusz wszedł w biznes z pizzeriami. Razem z nowym wspólnikiem, który miał mamę w Ameryce, otworzyli dwa lokale. Zakładali trzeci, kiedy zaniepokojona mama wróciła z USA. Okazało się, że wspólnik Tadeusza był alkoholikiem. Mama stwierdziła, że biznes z wyszynkiem to dla syna zbyt duża pokusa i wycofała udziały z firmy. Tadeusz przerzucił się na remontowanie mieszkań. Nie jest mu łatwo. Pracę ma tylko dorywczą. W oczy zagląda bieda. Eksmisja z zajmowanego lokalu, mieszkanie kątem u znajomych. Czasem noce spędzane na plaży.
Do centrum w Nowym Porcie trafiają ludzie kierowani przez MOPS. Ale to nie znaczy, że jak przyjdzie ktoś z ulicy, to zostanie przepędzony. Justyna opowiada, jak poznała na plaży 29-letniego chłopaka. Od dziewięciu lat na ulicy. Nie pachniał ładnie i nie wyglądał tak, jak powinien wyglądać. Tak jakoś od słowa do słowa wyszło na to, że nie wie, co ze sobą zrobić. Był po detoksie, ale problem z alkoholem był cały czas. W zasadzie sam się tu przygarnął. Przychodził, pracował w centrum, przede wszystkim był z innymi. Teraz jest na leczeniu. Dobrze sobie radzi.

"W dniu 1 kwietnia 2001 roku w Gdańsku wspólnie i w porozumieniu, bijąc i kopiąc po całym ciele, spowodowali u J. złamanie kości sklepienia i podstawy czaszki (…), na skutek czego w dniu 2 kwietnia 2001 roku nastąpił zgon poszkodowanego".
Trudno sobie wyobrazić, żeby Tadeusz mógł zabić. Ma drobną budowę ciała, jest bardzo spokojny, mówi powoli, jakby bez emocji. Był kwietniowy wieczór. Prawdą jest, że u wspólnika - H., trwała popijawa. Ktoś się awanturował. Jakaś kobieta, która awanturnika przyprowadziła, nie chciała go odprowadzić do domu. Jak mówi Tadeusz - po wejściu do mieszkania zorientował się, co się dzieje i zapowiedział, że przyjdzie jutro, żeby obgadać czekającą ich robotę. Nie chciał gadać przy wódce. Kiedy wychodził, pijany, awanturujący się J. również zbierał się do wyjścia. Jak mówi: nie zwracał na niego większej uwagi.

Justyna nie ma wątpliwości: podopieczni ośrodka dostają coś więcej niż obiad i pieniądze (wypłaty, jakie otrzymują, równają się temu, co dostawaliby, gdyby pobierali zasiłek dla bezrobotnych, jednak go nie pobierają, bo im nie przysługuje). Tu zyskują poczucie identyfikacji, budują sobie tożsamość. Przychodzą zagubieni. Ma dla nich znaczenie nawet to, że przez jakiś czas wstają rano, myją się i idą do pracy. Spotykają się o ósmej, choć zajęcia zaczynają o ósmej trzydzieści. Piją kawę, rozmawiają. Są trzeźwi i jacyś tacy bardziej pozbierani. I nie są to ludzie z dna, tacy, jakich się spotyka na dworcu. Jasne, że ubodzy, ale zdarzają się byli urzędnicy na przykład. Albo rzemieślnicy, fachowcy, tacy jak Tadeusz.

Następnego dnia mieszkanie H. obstawione było przez policję. Tadeusz pojawił się tam o 7 rano. Zatrzymał go policjant po cywilnemu.
- To pan tu był wczoraj wieczorem? To pójdzie pan z nami.
Zwłoki J. znaleziono na klatce schodowej. Wtedy Tadeusz usłyszał zarzut: pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Obciążyła go uczestniczka libacji - M. Zeznała, że widziała, jak Tadeusz z H. katują ofiarę.

W aktach sprawy zapisano tylko tyle, że oskarżony odmawia składania zeznań. Reszta jest opowieścią Tadeusza, że próbował tłumaczyć na komisariacie: wyszedł z mieszkania i poszedł do domu, nikogo nie bił, nie zabił. Policjant W. nie chciał go słuchać. Miał mu podsunąć kartkę.
- Nie podpiszę tego - powiedziałem wtedy. - Było tam opisane, jak H., mój wspólnik kopał leżącego J.
Na ścianie budynku centrum wisi tabliczka z logo: domek zbudowany z sześciu puzzli. Jedna część układanki wypada na bok, przełamując zwartą strukturę budynku. Dom zdaje się zaraz rozsypać. Obok nazwa organizacji sprawującej pieczę nad centrum, inicjatora jego powstania: Towarzystwo Pomocy im. św. Brata Alberta Koło Gdańskie.
Justyna nie używa pojęcia "margines społeczny". Nie lubi określenia "pomoc społeczna". Nie mówi "bezdomny", tylko "osoba bezdomna". Do swoich podopiecznych nie zwraca się inaczej jak "państwo". W stosunku do "państwa" Justyna wskazuje dwa cele: reintegracja społeczna i zawodowa. To jakby dopasowywanie odpadającego elementu tak, żeby konstrukcja domku była zwarta i stabilna. Żeby nie rozsypał się do końca.

Wyrokiem sądu Tadeusz dostał pięć lat i sześć miesięcy. Biegły zeznał, że przyczyną śmierci prawdopodobnie było pobicie. Mniej prawdopodobne, że nieszczęśliwy wypadek.
W historii opowiadanej przez Tadeusza znajdują się też informacje, których brak w aktach sądowych. M. była alkoholiczką. Wtedy, kiedy mu podsuwali kartkę z zeznaniami do podpisu, żeby sypnął kolegę, jej też podsuwali. Podpis i wychodzisz - mieli jej obiecać. Potem bała się kary za składanie fałszywych zeznań. W końcu przyznała się do tego, że skłamała. Sąd jednak nie wziął tego pod uwagę.

Justyna przyznaje, że z "państwem" po zakładach karnych pracuje się nieco inaczej. Ludzie ci odbudowują relacje społeczne. Normalne funkcjonowanie to jest dla nich poważny problem. To widać, nawet przy codziennym parzeniu kawy. Mają zupełnie inne potrzeby. Jakby wielu rzeczy uczyli się na nowo.
Justyna skończyła resocjalizację i szkołę podyplomową, jest specjalistką terapii uzależnień. Kiedy zaangażowała się w projekt Centrum Integracji Społecznej, nie było tu jeszcze nic. Remont budynku, potem pierwsi "państwo". Nie bardzo zgadza się z twierdzeniem, że centrum to jej dziecko. Z ociąganiem stwierdza: "no… można tak powiedzieć". Justyna mówi, że lubi uśmiech na twarzach "państwa", jak da się coś osiągnąć.

Tadeusz odwołał się. Sąd Apelacyjny uchylił zaskarżony wyrok i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia. W lutym 2005 roku Sąd Okręgowy uniewinnił oskarżonych od zarzutu. Więc jednak nie zabił. Przesiedział prawie cztery lata, czterdzieści siedem miesięcy.
Nie miał już żony, rozwiodła się z nim, kiedy siedział w kryminale. Wcześniej i tak byli w separacji. Nie ma do niej pretensji, rozumie - naciski środowiska, kto by chciał mieć męża kryminalistę. Potem przyznała, że to był błąd, ale cóż… stało się. Nie miał dokąd pójść.
W aktach sądowych o wielu niuansach nie wspomina się. Według relacji pana Tadeusza, kiedy zażądał odszkodowania, zasugerowano mu kwotę dziesięciu tysięcy złotych. Za prawie cztery lata niesłusznego wyroku. Nie zgodził się. Usłyszał: dobrze, w takim razie sprawa wraca na wokandę. Jak nie chcesz wziąć kasy, chodzić po wolności i siedzieć cicho, to cię posadzimy z powrotem. Miał mu to powiedzieć prokurator.
- Mało prawdopodobne - prokurator Grażyna Wawryniuk, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Gdańsku, nie wierzy w to, żeby taka propozycja padła. - Prokurator nie miałby interesu w tym, żeby ta osoba przyjęła odszkodowanie. Poza tym o wysokości odszkodowania decyduje sąd.
Tak czy inaczej prokuratura zaskarżyła wyrok uniewinniający. Tym razem Sąd Apelacyjny nie przekazywał nikomu sprawy "do ponownego rozpatrzenia", tylko się nią zajął. I uznał, że Tadeusz zabił. Unieważniono wyrok uniewinniający i podtrzymano wyrok pięciu lat i sześciu miesięcy pozbawienia wolności. Tadeusz wrócił za kratki.
W centrum jest pracownia poligraficzna, biurowo-marketingowa, jest warsztat pielęgnacji terenów zielonych i drobnych prac remontowych, warsztat gastronomiczny, warsztat filmowy, na którym "państwo" robią film o swoim centrum. Działa Klub Pracy, w którym można nauczyć się, jak aktywnie poszukiwać pracodawcy. Można też poznać podstawy angielskiego. Spotyka się grupa terapeutyczna. Pracuje dwóch psychologów, doradca zawodowy, psychoterapeuta, pięciu instruktorów zawodowych. Powody, że tu trafili, są różne, na przykład brak środków do życia, uzależnienia, bezdomność, bezradność. Takie problemy dotykają szczególnie tych, którzy opuszczają zakłady karne po wyrokach.

Kiedy wyszedł, trafił na Żaglową, do noclegowni dla osób bezdomnych. Został tam do dziś. Śpi w sześcioosobowej sali. Nie mógł znaleźć pracy w pośredniaku. Przydzielono mu kuratora społecznego, który skierował go do centrum.
Codziennie wstaje rano i wychodzi, jak do normalnej pracy. W noclegowni stara się przebywać jak najmniej. I tak zresztą od rana do siedemnastej musi być poza nią, takie są przepisy. Tu w centrum znalazł swoje miejsce. Najbardziej ceni sobie zajęcia z komputerem. Potrafi samodzielnie wyszukiwać potencjalnych pracodawców w internecie. Poza tym pracuje na warsztacie poligraficznym. Uczy się angielskiego. Ale chyba nie będzie już szukał roboty. Ma kolegę w Danii, który prowadzi stację obsługi tirów. Znajdzie tam zajęcie. Będzie musiał lepiej nauczyć się języka.

Do końca października tego roku Centrum Integracji Społecznej w Nowym Porcie finansowane było z funduszy unijnych w ramach programu Kapitał Ludzki oraz z budżetu Gdańska. Ponad rok funkcjonowania centrum kosztował 1 150 000 zł. Jeszcze w październiku Justyna Rozbicka mówiła, że nie wie, co będzie dalej. Ostatnio dzięki współpracy z gdańskim MOPS przyznano środki z Unii Europejskiej na dalsze funkcjonowanie, tym razem w ramach projektu "Systematycznie do celu".

Od początku istnienia centrum zostało tu skierowanych w sumie 88 osób. W ciągu ostatniego roku działania centrum w zajęciach uczestniczyło w sumie 40 osób, z czego 14 odpadło. Przyczyną najczęściej był alkohol. 26 osób ukończy cały program.
Justyna stara się mieć kontakt ze wszystkimi, którzy uczestniczyli w projekcie. Jak na razie sześciu "absolwentów" znalazło legalną pracę, sześciu podjęło terapię uzależnień, jedna osoba rozpoczęła naukę, trzy uzyskały prawa do emerytury lub renty.

Jakie ma marzenie? Że kiedyś wróci do Polski, będzie miał swoje mieszkanko i będzie mógł żyć normalnie. Tu jest jego ojczyzna. Ma pięćdziesiąt dwa lata, jeszcze przez osiem musi pracować. Może kiedyś wróci? Tymczasem pojedzie do Danii i zacznie wszystko od nowa.
Czy ma do kogoś żal? Tak. Do sądów, do prokuratury.
Czy jest z czegoś dumny? Tak, jest dumny, że wtedy nie podpisał kartki podsuwanej mu przez policjanta.

Justyna przyznaje, że jest pełna pokory do ich życia, do tego, co musieli przejść, żeby coś zmienić.
- Oni walczą z przeciwnościami losu i z samymi sobą. Dopiero po jakimś czasie się otwierają, najczęściej na społecznościach terapeutycznych albo po prostu podczas rozmów, w indywidualnym kontakcie. Zaczynają opowiadać swoje historie i wtedy się okazuje, że każdego z nas może spotkać w życiu zbieg różnych złych okoliczności. Jeśli one wystąpią naraz, jeśli nie mamy wsparcia z zewnątrz, może to doprowadzić do załamania psychicznego. A jak jeszcze jesteśmy samotni… ciężko jest sobie samemu poradzić. Nie możemy oceniać ich przeszłości. Na dobrą sprawę każdy z nas mógłby się tu znaleźć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki