Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Carlos Santana w Dolinie Charlotty [ZDJĘCIA]

Marcin Mindykowski
Carlos Santana w Dolinie Charlotty
Carlos Santana w Dolinie Charlotty Hubert Bierndgarski
Wirtuoz gitary wystąpił w Dolinie Charlotty w sobotę 3 sierpnia. Koncert Carlosa Santany zachwycił blisko 10-tysięczną publiczność. Zapraszamy do obejrzenia galerii zdjęć z koncertu!.

Można zaryzykować tezę, że zakończony w sobotę VII Festiwal Legend Rocka pokazał magię rocka we wszystkich jego odcieniach. Podczas trzech koncertów w podsłupskiej Dolinie Charlotty coś dla siebie znaleźli i tacy, którzy lubią być czarowani widowiskowym, zapierającym dech w piersiach show; i ci, którzy wyżej niż efektowną oprawę cenią sobie świetne warsztatowo, ale niepozbawione duszy muzyczne zawodowstwo; i wreszcie ci, którzy wyznają kult gwiazd. Najlepiej takich, które swoją instrumentalną wirtuozerię potrafią przekuć także w propozycję atrakcyjną dla szerokiego odbiorcy.

W Charlotcie zdarzały się już koncerty widowiskowe (dość wspomnieć "ogniste" występy Arthura Browna), ale to, co pokazał w czwartek Alice Cooper, dalece je przyćmiło. 65-letni pionier shock-rocka bez taryfy ulgowej i w najdrobniejszych elementach odtworzył swoje słynne widowisko osadzone w estetyce horroru i teatru grozy. Scena skrzyła się więc od świateł i efektów pirotechnicznych, scenografia złożona była z makabrycznych rekwizytów, a mistrz ceremonii wystąpił w czarno-białym makijażu i wymyślno-cyrkowym rynsztunku (w którym nie mogło zabraknąć laski i cylindra), prezentując całą gamę scenicznych gadżetów (rzucane w publiczność dolary, naszyjniki, przebijane szpadą ogromne balony), a nawet przeistaczając się na chwillę w wielką kukłę Frankensteina. Co prawda z niektórych, najbardziej gorszących przed laty elementów widowiska zrezygnował (masakrowanie lalek niemowląt), ale wciąż nadaje swoim koncertom rys parateatralnej opowieści. Jej stałym punktem jest pojmanie bohatera przez demoniczną pielęgniarkę, zakucie go w kaftan bezpieczeństwa i ścięcie mu głowy przez obleśnego kata. Oczywiście przed końcem koncertu wokalista w demoniczny sposób zmartwychwstaje.

Czy w tym, zbliżonym do musicalu i wodewilu, spektaklu muzyka nie zeszła na drugi plan? Po części tak, ale dobrze dobrane przeboje Coopera z lat 70. (te bardziej rock'n'rollowe, glamrockowe - "I'm Eighteen", "School's Out"), uzupełnione tymi z lat 80. i 90. (bardziej "podamerykanizowanymi", zahaczającymi o pop-metal - "House of Fire", "Poison"), złożyły się na spójną, melodyjną, przebojową całość. Muzycznie istotny był też moment, w którym "martwy" Cooper spotyka swoich dawnych przyjaciół. Pojawiające się nagrobki wprowadzają kolejne postaci - Jima Morrisona, Johna Lennona, Jimiego Hendriksa i Keitha Moona z The Who - których utwory, w formie hołdu, wokalista wykonuje. Bo choć Cooper swoją makabryczną ofertą od początku podważał naiwny idealizm dzieci kwiatów, z hippisowską epoką lat 60. do dziś czuje mocny związek - i muzyczny, i personalny.

Na drugim biegunie estetycznym znalazł się piątkowy występ kończącego w tym roku 80 lat "ojca białego bluesa" Johna Mayalla, którego koncert równie dobrze mógłby odbyć się w zadymionym klubie. Sceniczna prostota i oszczędna konferansjerka, ograniczająca się do zapowiedzi utworów, nie przykryły tego wieczoru muzyki. W całym artystycznym życiu Mayalla nigdy nie było zresztą miejsca na zabieganie o gwiazdorski status (który osiągnęło wielu jego "wychowanków"). Czuć za to, że Mayall nadal żyje, "oddycha" bluesem. Przez lata niewiele ubyło z żaru jego wokalu. Wciąż pozostaje też wirtuozem harmonijki ustnej, z której potrafi wydobyć całą gamę emocji. Grając na instrumentach klawiszowych i gitarze, pewnie prowadził swój złożony z trzech bardzo zdolnych instrumentalistów zespół, zostawiając im także pole do solowych popisów. Sięgał po nagrania z różnych okresów, m.in. ze swoich epokowych albumów z lat 60. (płyty Bluesbreakers z Erikiem Claptonem, "The Turning Point"), ale też po repertuar swojego mistrza - amerykańskiego bluesmana Freddiego Kinga. Pomysł Mayalla na biały, brytyjski blues rock wciąż wydaje się świeży i koncertowo atrakcyjny - lider środek ciężkości przekłada z płaczliwych, "rozlanych" rejestrów amerykańskiego czarnego bluesa na dynamiczne, rockowe, motoryczne formy. Swoją sceniczną postawę uwiarygadnia zaś niezmienną wiernością bluesowi i pokorą wobec muzyki, której dowód dał także w piątek.

To, jak wielkim sukcesem będzie zaś finałowy, sobotni koncert, zwiastował już zdawający się nie mieć końca korek na drodze dojazdowej do Doliny Charlotty. Po raz pierwszy publiczność wykupiła wszystkie 10 tysięcy miejsc w amfiteatrze. Magnesem okazało się nazwisko Santany - jednego z najwybitniejszych wirtuozów gitary, prekursora łączenia rocka z muzyką latynoską, ikony Woodstocku '69, a pod koniec lat 90. autora jednego z najbardziej spektakularnych powrotów do komercyjnej pierwszej ligi. Nie u wszystkich nowe wcielenie gitarzysty budzi jednak entuzjazm - darzący sentymentem jego płyty z lat 70. fani kręcą nosem na ostatnie, nagrywane według tego samego patentu albumy z dostarczanymi z zewnątrz, piosenkowymi utworami, które mistrz tylko "podlewa" swoją grą. Nikt jednak nigdy nie podważał jego wirtuozerskich umiejętności i własnego, rozpoznawalnego od pierwszej nuty gitarowego stylu. Sobotni występ pokazał, że jeśli tylko muzyk wykrzesze z siebie entuzjazm, wciąż potrafi zagrać porywający koncert.
A w sobotę humor wyraźnie mu dopisywał, o czym świadczył choćby fakt, że dał rekordowo długi, ponaddwugodzinny występ, zauroczony licznie przybyłą publicznością i miejscem (wyraz tego ostatniego dał, wywołując na scenę wzruszonego Mirosława Wawrowskiego, dyrektora Charlotty, i wręczając mu kwiaty i pamiątkową gitarę). Jak robi to od kilku lat, repertuar zbudował z najbardziej znanych kompozycji ze swoich pierwszych trzech płyt ("Oye Como Va", "Black Magic Woman", "Jingo", instrumentalna "Samba Pa Ti"), co jakiś czas przeplatając je tymi ostatnimi, piosenkowymi ("Maria Maria", "Corazon Espinado", "Smooth"). Znane z płyt wersje były tylko ramą - punktem wyjścia dla niekończących się improwizacji, w których Santanie sekundował dziewięcioosobowy zespół. Gitarzysta nawet podczas popisów swoich instrumentalistów (perkusjonisty, organisty) nie chciał zejść ze sceny, pomagając im lub dowcipnie przeszkadzając. Na brzmieniową ramę koncertu złożyły się afrokubańska rytmika, partie organowe, akcenty podawane przez sekcję dętą i wspólne, "plemienne" zaśpiewy. No i oczywiście gitara, na której Santana grał jak zwykle śpiewnie, z niespotykaną lekkością, to popadając w ekstatyczne popisy, to przysiadając i czarując lirycznymi fragmentami. W roli zagrzewających do zabawy frontmanów dobrze sprawdzili się dwaj wokaliści.

Koncertowi towarzyszył nieodłączny Santanie przekaz duchowy o potrzebie pokoju i miłości. W jakiś sposób pokrewny ideałom Woodstocku, z którego archiwalne zdjęcia pojawiały się na telebimie (choćby wprowadzając na bis słynne "Soul Sacrifice"). A żeby dopełnić podobieństwa, na koniec koncertu rozpętała się burza, zamieniając teren amfiteatru w błoto. Mocny finał mocnej odsłony festiwalu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki