Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Burzy nad Giewontem już nigdy nie zapomną. Reportaż

WF
Dorota i Krzysztof Brzezińscy. Nie sądzili, że wyjazd w Tatry na 30. rocznicę ślubu zakończy się takimi przeżyciami.
Dorota i Krzysztof Brzezińscy. Nie sądzili, że wyjazd w Tatry na 30. rocznicę ślubu zakończy się takimi przeżyciami. fot. Wojciech Frelichowski
Dzień 22 sierpnia 2019 roku na długo zostanie zapamiętany nie tylko w Zakopanem i na Podhalu, ale w całej Polsce. Tego dnia nad Tatrami przeszła gwałtowna burza. W szczyt Giewontu uderzył piorun. W tym czasie znajdowało się tam kilkaset osób. Cztery osoby zginęły, 150 zostało rannych. Wśród nich było małżeństwo z Kępic - Dorota i Krzysztof Brzezińscy.

Cały czas widzę twarz tego chłopca. To był przejmujący widok - wspomina Krzysztof Brzeziński. - Ja pamiętam kobietę, która stała prawie nad skrajem przepaści i krzyczała, że nic nie widzi - dodaje jego żona, Dorota. Państwo Brzezińscy, małżeństwo z Kępic, byli na Giewoncie w dniu, kiedy w szczyt uderzył piorun. Oni również ucierpieli.

W drodze na Giewont

Państwo Brzezińscy w tym roku obchodzą 30. rocznicę ślubu. Wyjazd w góry miał być dla nich uczczeniem tego wydarzenia. Urlop zaplanowali w taki sposób, aby odwiedzić w Polsce parę miejsc i w każdym z nich spędzić po kilka dni. Chcieli pojechać do Krakowa i Częstochowy. Ale najpierw na cztery dni zawitali do Zakopanego. Była to ich pierwsza wizyta w stolicy Tatr.

- Chcieliśmy jak najintensywniej wykorzystać ten pobyt. Pierwszego dnia zwiedziliśmy miasto, drugiego dnia wjechaliśmy na Kasprowy Wierch i pojechaliśmy nad Morskie Oko. Trzeciego dnia postanowiliśmy wejść na Giewont - opowiada Krzysztof Brzeziński.

Wyszli o godzinie 8 rano. Pogoda była taka sobie, były zamglenia, ale było ciepło i - jak zgodnie przyznaje małżeństwo - nic nie zapowiadało, że może nadejść burza. Około południa znajdowali się w pobliżu szczytu Giewontu. W tę samą stronę podążało wielu turystów. - Ludzie młodzi, starsi, rodziny z dziećmi. Zwykli ludzie. Pamiętam rodzinę, która usiadła na drewnianych balach i zrobiła sobie piknik. Nikt nie przeczuwał, co się niedługo wydarzy - mówi pan Krzysztof.

Podczas tragicznej burzy nad Tatrami zginęło pięć osób (cztery w polskiej części Tatr, jedna - w słowackiej) i kilkadziesiąt rannych.

Dotarli do miejsca, gdzie droga na szczyt robi się najbardziej stroma. Niebawem dostrzegli krzyż na szczycie Giewontu. Byli już blisko.

- Ale byliśmy już dość zmęczeni i nawet zacząłem się zastanawiać, czy nie zawrócić - przypomina sobie pan Krzysztof.

- Ale ja się uparłam, że trzeba wejść. No bo skoro już tyle przeszliśmy, a do szczytu zostało 20 minut? To tak, jakby być w Rzymie i nie widzieć papieża - przerywa mu Dorota Brzezińska.

Jak podaje TOPR, gdy zaczęły się wyładowania atmosferyczne, na kopule szczytowej Giewontu i prowadzącym tam szlaku było ok. 150 osób. Wszyscy w mniejszym lub większym stopniu odnieśli obrażenia.

Był wielki grzmot

Mieli przed sobą podejście zabezpieczone łańcuchami. Kiedy je pokonywali w oddali usłyszeli pierwsze pomruki burzy.

- Ale były tak dalekie, że w życiu byśmy się nie spodziewali, co nam grozi - mówią zgodnie.

Po kilku minutach znaleźli się na mniej stromym terenie, który nie jest już zabezpieczony łańcuchami. I wtedy zaczęło się.

- To była chwila, ułamek sekundy, wielki grzmot i w jednej chwili ludzi rozrzuciło na bok. Ja straciłem przytomność - opowiada Krzysztof Brzeziński.

- Ja poczułam, jak przez moje ciało przechodzi prąd. Zaczęłam krzyczeć - wspomina pani Dorota.

Miała spalonego prawego buta i poparzoną prawą nogę. Upadła. Jej mąż miał punktowe poparzenia i był potłuczony. Po upadku krwawiło mu udo.

- Po chwili odzyskałem przytomność, ale nie mogłem ruszyć ani rękami, ani nogami. Pomyślałem, że to paraliż i mnie zmroziło - ścisza głos pan Krzysztof.

Sytuacja dookoła nich wyglądała jak po katastrofie. Leżący ludzie, wielu nieprzytomnych, większość rannych, szok, płacz.

- Widzieliśmy ciało przykryte jakąś kurtką, a nad nim ktoś się modlił. Jakaś kobieta stała prawie nad przepaścią i krzyczała, że nic nie widzi - relacjonuje pani Dorota.

- Dla mnie przejmujący był widok 10-letniego chłopca, którego reanimowano, nie dawał oznak życia. Nie zapomnę tego widoku - przyznaje pan Krzysztof.

Później okazało się, że ten chłopiec był jedną z czterech ofiar śmiertelnych po polskiej stronie Tatr. Małżeństwo z Kępic wspomina, że kiedy już znaleźli się w szpitalu, dowiedzieli się, iż ten chłopiec nie chciał iść na wycieczkę na Giewont. Uległ namowom rodziców.

Oboje mówią, że od razu pojawiła się solidarność ludzi. Lżej ranni pomagali ciężej poszkodowanym. Ci co mieli więcej ubrań oddawali je tym, którzy tego potrzebowali. Tak samo było w wodą.

- Zapamiętałam takiego młodego chłopaka, który biegał między ludźmi i im pomagał. Był chyba ratownikiem medycznym, a może znał się na pierwszej pomocy - zastanawia się Dorota Brzezińska.

Sierpniowa tragedia na Giewoncie była drugim w historii tej góry i trzecim w dziejach całych Tatr przypadkiem masowego porażenia wielu osób przez pioruny. W 1937 roku na Giewoncie również zginęły 4 osoby, a około 130 odniosło mniejsze lub większe obrażenia. Skalę tych tragedii przewyższa tylko ta ze Świnicy - w 1939 roku po uderzeniu pioruna w szczyt zginęło tam aż 6 turystów, było też kilkanaścioro rannych.

Wyrwana kotwa mocująca łańcuchy

Burza w Tatrach. Tak pioruny zniszczyły szlak na Giewont [ZDJĘCIA]

Akcja ratunkowa

Zorganizowana, profesjonalna pomoc przyszła dość szybko, choć na początku było tylko tylko kilku ratowników Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Przylecieli helikopterem, który zaraz odleciał po następnych.

Ratownicy najpierw zajęli się tymi najciężej rannym. Tych, którym nic się nie stało lub mieli lżejsze obrażenia poinstruowali, aby zaczęli schodzić na dół.

- Nas też zakwalifikowali do tej grupy. Zaczęliśmy zatem schodzić, ale ja nie miałam prawego buta, a nawet skarpetki, a do tego piekła mnie oparzona noga. No to mąż oddał mi swoją skarpetkę - uśmiecha się pani Dorota.

- A jak inni to zobaczyli, to od razu kilka osób wcisnęło mi do ręki skarpetki. Miałem ich chyba z pięć par - śmieje się jej mąż.

Ale wtedy nie było im do śmiechu. Zaczął padać deszcz, skały były śliskie, zrobiło się zimno. Ratownicy polecili ludziom, aby szli do schroniska na Hali Kondratowej, bo tam urządzono punkt pierwszej pomocy.

- Szliśmy tam chyba ze trzy godziny. Ale co się dziwić, byliśmy potłuczeni, przerażeni, mnie bolała noga. Po drodze mijaliśmy ratowników idących do góry. Szli jak maszyny, widać było, że to profesjonaliści - mówi z uznaniem pani Dorota.

W schronisku na poszkodowanych czekała inna grupa ratowników. Opatrywali potrzebujących i dokonywali selekcji, kto wymaga najpilniejszego umieszczenia w szpitalu. Pod schronisko podjeżdżały karetki, a także różne inne pojazdy, m.in. straży pożarnej, innych służb.

Opieka w szpitalu

Wczesnym wieczorem, ok. godz. 19 małżeństwo Brzezińskich znalazło się w szpitalu w Zakopanem. Tu była kolejna selekcja. Wszystkim, bez wyjątku, szybko robiono EKG. Część poszkodowanych była kierowana na tomograf komputerowy.

Po badaniu okazało się, że stan pana Krzysztofa jest relatywnie dobry, choć lekarze odkryli, że ma zranione udo, prawdopodobnie po upadku na ziemię. Więcej problemów miała pani Dorota, bo oprócz oparzonej nogi stwierdzono, że ma z tyłu rozciętą głowę. Założono jej dwa szwy.

- Musimy podkreślić, że pomoc i opieka w szpitalu w Zakopanem była na najwyższym poziomie. Nie tylko pod względem medycznym, ale również zwykłym ludzkim. Była kawa, herbata, ciasteczka, i dobre słowo - podkreśla małżeństwo.

Pomoc okazał im również właściciel pensjonatu, w którym mieszkali.

- Przyjechał do nas do szpitala i przywiózł nam środki czystości, ręczniki, także ubrania, a te, które mieliśmy na sobie w czasie wejścia na Giewont zabrał i wyprał. Mówił, żebyśmy się niczym nie przejmowali. Chodziło o to, że pokój mieliśmy wynajęty do piątku, a to był czwartek. Zaś w szpitalu trzymali nas do poniedziałku - opowiada Krzysztof Brzeziński.

- Mało tego, jak w sobotę przyjechała po nas nasza córka i nocowała w tym naszym pokoju, to właściciel pensjonatu nie wziął za to ani grosza - podkreśla Dorota Brzezińska.

Były też niecodzienne sytuacje. - Kiedy na szpitalnym oddziale ratunkowym trwała selekcja poszkodowanych i wyglądało to, jak po katastrofie, przyszedł mężczyzna. Miał chyba złamaną rękę, ale nie był ofiarą z Giewontu. Jak zobaczył co się dzieje, to stwierdził, że nic tu po nim, bo jego uraz może poczekać - przypomina sobie pan Krzysztof.

Natomiast pani Dorota zapamiętała widok z okna sali, w której została umieszczona po udzieleniu pomocy. - Roztaczał się niego piękny widok na... Giewont - uśmiecha się.

Pewnego dnia poszkodowanych w zakopiańskim szpitalu odwiedził metropolita krakowski, arcybiskup Marek Jędraszewski.

Giewont to jedna z najpopularniejszych turystycznie gór w polskiej części Tatr. Wysokość szczytu to 1894 m n.p.m. Magia Giewontu bierze się głównie stąd, że szczyt góruje bezpośrednio nad Zakopanem - rzuca się w oczy każdemu, kto przyjeżdża do tego miasta. Na szczycie stoi żelazny krzyż o wysokości 15 m, który ustawiono w 1901 r.

Burza w Tatrach. Piorun uderzył w Giewont, są ofiary śmierte...

Powrót do domu

Przy wypisaniu ze szpitala w Zakopanym Dorota Brzenińska otrzymała zalecenie dalszego leczenia w szpitalu w miejscu zamieszkania. Oczywiście musieli zrezygnować ze zwiedzania Krakowa i klasztoru na Jasnej Górze. Do domu w Kępicach przywiozła ich córka.

Zgodnie z zaleceniem zakopiańskich lekarzy pani Dorota zgłosiła się do szpitala. W Kępicach nie ma takiej placówki, najbliżej jest w Słupsku. Lekarze i pielęgniarki już o wszystkim wiedzieli. Zostali powiadomieni przez szpital w Zakopanem.

W lecznicy w Słupsku pani Dorota spędziła tydzień. Pan Krzysztof natomiast został przebadany przez lekarza rodzinnego. Wyniki były dobre. Oboje są jeszcze jednak na zwolnieniu lekarskim.

Pobyt pani Doroty w słupskim szpitalu stał mają sensacją, głównie dla innych pacjentów. O tragedii na Giewoncie mówiła wtedy cała Polska.

- Odwiedziła mnie nawet pani burmistrz Kępic razem ze starostą słupskim. To miłe - przyznaje.

Państwo Brzezińscy są jeszcze na zwolnieniu lekarskim. Swojej wyprawy w góry nie zapomną nigdy.

Zobacz także: Najtrudniejszy dzień w historii Tatr.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Burzy nad Giewontem już nigdy nie zapomną. Reportaż - Głos Pomorza

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki