Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Big beat chłodnym okiem fotografika, czyli pierwsza książka o polskim rock'n'rollu [ZDJĘCIA]

Dariusz Szreter
Zespół Alibabki. Nie tylko dziś gwiazdy lubią tańczyć na lodzie
Zespół Alibabki. Nie tylko dziś gwiazdy lubią tańczyć na lodzie Marek Karewicz
Nareszcie polski rock'n'roll, zwany big beatem, doczekał się prawdziwie rock'n'rollowej książki na swój temat. Napisał ją fotografik, Marek Karewicz.

Problem z pradziejami polskiego rocka - czy też słuszniej byłoby mówić: muzyki rockopodobnej - polega na tym, że znamy je głównie z przekazów osób mocno weń zaangażowanych uczuciowo: samych muzyków, zaprzyjaźnionych z nimi dziennikarzy oraz fanów, na ogół bezkrytycznych wobec piosenek i idoli swojej młodości. Stąd też narracja o epoce big beatu przybierała z reguły sentymentalno-idealizujący lub zgoła "harcerski" charakter. Koncentrowano się na wyliczaniu zdobytych przez wykonawców nagród na nieistotnych festiwalach, miejscach zajmowanych przez ich piosenki na niemiarodajnych listach przebojów, przetasowaniach składów zespołów czy rzekomych sukcesach za granicą, z których nic potem nie wynikało. Nic dziwnego, skoro większość tych relacji pisana była przez dziennikarzy peerelowskiego chowu, nie nawykłych do dociekania istoty zjawiska.

O tym, jak niełatwą materią jest odbrązowienie historii big beatu przekonałem się osobiście, kiedy przed rokiem opisałem osobliwą, a zarazem dość dramatyczną przygodę muzyka jednego z najpopularniejszych zespołów bigbitowych na trasie w ZSRR. Był on wtedy przez kilkanaście dni przetrzymywany w szpitalu psychiatrycznym, nim rozpoznano w nim wreszcie zagraniczną gwiazdę estrady. W tym czasie koledzy z zespołu snuli najczarniejsze scenariusze, a w akcję poszukiwawczą zaangażowano "najwyższe czynniki". W tzw. branży do dziś krążą najprzeróżniejsze wersje tamtego incydentu, ale nigdy nie został on odnotowany w oficjalnych dziejach grupy. Udało mi się dotrzeć do ówczesnego menedżera grupy, który z pierwszej ręki opowiedział o kulisach przymusowej hospitalizacji nieszczęsnego muzyka. Sam zainteresowany natomiast, choć od tamtych wydarzeń minęło prawie 40 lat - w pierwszym odruchu po publikacji - zażądał od redakcji okrągłej sumki zadośćuczynienia. Nie kwestionował przy tym prawdziwości opisanej historii, po prostu uznał, że to atak na jego osobę i zespół szykujący się do jubileuszu półwiecza działalności.

Wersja maksymalnie zbliżona

Marek Karewicz, niedoszły trębacz jazzowy, który idąc za poradą Leopolda Tyrmanda przerzucił się z muzykowania na fotografikę, jest legendarną postacią polskiego show-biznesu. Przez pół wieku, począwszy od drugiej połowy lat 50. do połowy pierwszej dekady XXI w., gdy choroba uniemożliwiła mu trzymanie aparatu i naciskanie migawki, fotografował wszystkich najważniejszych muzyków jazzowych i rockowych, którzy występowali na krajowych estradach i zaprojektował dokładnie 2142 okładki płyt (liczbę podaję na odpowiedzialność Karewicza), zarówno polskich, jak i zagranicznych. To absolutny rekord, nikt na świecie nie zrobił więcej. Zdjęcie jego autorstwa, zrobione z ukrycia podczas pamiętnego koncertu Milesa Davisa w Sali Kongresowej, Miles kazał potem powiększyć do ogromnych rozmiarów i powiesić na jednym z nowojorskich wieżowców w celu promowania swojej trasy koncertowej. Chociaż - jak zauważa z przekąsem Karewicz - w swojej autobiografii genialny trębacz pomylił potem Warszawę z Moskwą, a o autorze zdjęcia konsekwentnie mówił "that photographer from Holland".

Zresztą sam Karewicz, znany jako wytrawny imprezowicz i bardzo niedyskretny gawędziarz, też ma duże problemy z utrzymaniem swoich anegdot w ryzach faktów. W przypadku publikacji książkowej na straży wiarygodności i dobrych obyczajów stanął Marcin Jacobson, młodszy od Karewicza o pół pokolenia animator życia muzycznego, producent, menedżer takich wykonawców jak Dżem, Krzak, TSA czy Martyna Jakubowicz, który te historie spisał. We wstępie przyznaje z rozbrajającą szczerością: "Spisane w tej książce opowieści słyszałem wielokrotnie. Obserwowałem jak ewoluują, nabierają barw, obrastają w nowe szczegóły. (...) Starałem się odtworzyć te jego opowiadania w wersji maksymalnie zbliżonej do tych, jakie funkcjonowały w czasach, gdy powstawały".

Do jakiego stopnia to się udało? Być może - oby nie - dowiemy się na podstawie pozwów sądowych ze strony zainteresowanych? Zresztą bardzo wielu bohaterów tych anegdot już nie żyje, nie będzie więc komu korygować. W każdym razie wspomniana powyżej radziecka przygoda znanego muzyka w wersji Karewicza różni się niemal wszystkim, poza jego personaliami i faktem przebywania przez niego w psychuszce, od tej, jaką usłyszałem od byłego menedżera.

Nie za bardzo pod prąd

To jednak nie barwne anegdoty stanowią o odmienności i wartości tej książki. To prawda, Karewicz znał ich wszystkich, wszystkich fotografował, ze wszystkimi pił wódkę (z wyjątkiem niepijącego Grechuty), ale - zakochany na zawsze w jazzie - nie identyfikował się z tym środowiskiem. Ba, twierdzi nawet, że granej przez polskich bigbitowców muzyki po prostu nie lubił. I właśnie dopiero takiego chłodnego, nieco niechętnego wręcz (i złośliwego) oka fotografa trzeba było, żeby pokazać cały ten rock'n'rollowy cyrk epoki siermiężnego Gomułki i wczesnego Gierka w jego "sosie własnym".

Nie jest to opowieść o heroicznych zmaganiach garstki entuzjastów, buntowników z gitarami próbujących wywalczyć sobie przestrzeń wolności w skostniałym świecie peerelowskiej rozrywki. Nie, zarówno muzycy, jak i ich menedżerowie od początku działali w granicach wyznaczonych przez system. Być może nieco je przesuwali, ale generalnie wpisali się w reguły rządzące ówczesną estradą. Znamienny jest fakt, że ojcem chrzestnym big bitu nie był outsider w rodzaju Leopolda Tyrmanda, ale red. Franciszek Walicki z partyjnego "Głosu Wybrzeża".

Jest więc książka Karewicza opowieścią o walce o przetrwanie przy nieżyciowych ministerialnych stawkach, kombinowaniu, grze ambicji, wojnach podjazdowych między menedżerami, podkradaniu sobie muzyków, kompromisach między artystycznymi wizjami, ograniczeniami sprzętowymi i warsztatowymi, wymaganiami państwowego mecenatu i cenzury, czy wreszcie pokusami łatwego zarobku. O zmaganiu się muzyków ze zmęczeniem, alkoholem, popularnością, kompleksami, presją rodziny. Opowieść bardzo prawdziwa w ogólnej wymowie, nawet - jak się rzekło - w pewnych szczegółach nie zawsze zgodna z faktycznym przebiegiem wydarzeń.

Miłość i złom

Niebagatelnym walorem "Big beatu" są też - rzecz jasna - fotografie. Wiele z nich jest oczywiście znanych - były wykorzystywane: na okładkach, plakatach czy innych publikacjach. Tu po raz pierwszy widzimy je w takim wyborze.
Karewicz udanie podpatrywał wzory zachodnie. Miewał też własne oryginalne koncepcje. Czasem dość okrutne. Czerwonym Gitarom kazał pozować na złomowisku, bo - jak twierdzi - nadawali się tylko na złom. Ale widać też kogo cenił. Widać chyba nawet bardziej na zdjęciach niż w anegdotach. Niektóre portrety Tadeusza Nalepy, Józefa Skrzeka czy Czesława Niemena noszą w sobie to magiczne "spojrzenie miłości" autora.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki