Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Babci Ani życie po życiu... O Annie Walentynowicz, katastrofie i ekshumacji [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]

Dariusz Szreter
Anna Walentynowicz i Janina Natusiewicz-Mirer, "pani Janeczka". Razem leciały do Smoleńska
Anna Walentynowicz i Janina Natusiewicz-Mirer, "pani Janeczka". Razem leciały do Smoleńska Archwium rodzinne
- Całe życie kierowałem się zasadą: postępować tak, jak w tej sytuacji postąpiłaby moja mama - Janusz Walentynowicz, syn legendarnej działaczki Solidarności, wyjaśnia Dariuszowi Szreterowi, dlaczego chciał jej ekshumacji, i tłumaczy, że to nie ma nic wspólnego z polityką.

Poranek 10 kwietnia 2010 roku Janusz Walentynowicz spędził w Gdańsku, w autosalonie. Tego dnia jego syn, Piotr, kupował wymarzony samochód, który miał mu służyć jako taksówka. Lwią część potrzebnych pieniędzy wyłożyła babcia Ania, czyli Anna Walentynowicz, była suwnicowa stoczni gdańskiej, legenda Solidarności.

Babcia w tym czasie była już na pokładzie prezydenckiego samolotu, w drodze do Smoleńska, skąd z państwową delegacją miała jechać do Katynia. Właściwie to nie bardzo chciała jechać. Dzień przed wyjazdem przez telefon mówiła synowi, że źle się czuje. No ale propozycja wyszła przecież od prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego darzyła ogromnym szacunkiem.

Po zalogowaniu zobaczysz kolejne 90 % tekstu

Odmówić po prostu nie wypadało. Poza tym pomyślała, że skoro leci samolotem, to będzie szybko. Odda hołd pomordowanym i jeszcze tego samego dnia wróci, bez narażania się na długotrwałą podróż koleją w jednej pozycji.

Umowa była taka, że Piotruś miał pojechać po babcię do Warszawy tym nowym autem i przywieźć ją do domu na obiad. Specjalnie kupili dla niej kaczkę, żeby ją upiec z jabłkami, tak jak babcia lubiła. Miało być uroczyście - babcia kupiła samochód, więc od razu się ją nim przywiezie, niech zobaczy, jaki ładny i wygodny.

Los jednak chciał inaczej. Dostała bilet tylko w jedną stronę.

- Podpisywaliśmy jeszcze jakieś dokumenty i nagle przy sąsiednim biurku zrobiło się zamieszanie - wspomina Janusz Walentynowicz. - Gwałtowne odsuwanie krzeseł, bieganie. Patrzymy zdziwieni, o co chodzi? I wtedy jedna pani powiedziała, że samolot prezydencki miał wypadek. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to że pewnie coś z podwoziem, bo to stare maszyny, ruskie, pewnie się nie wysunęło i w związku z tym było jakieś awaryjne lądowanie.

Piotr zapytał, czy może wejść w internet. A tam stało już czarno na białym, że to nie wypadek, tylko katastrofa. Janusz Walentynowicz natychmiast zadzwonił do żony: włącz telewizor i zobacz, co się dzieje, o co chodzi.

- Jeszcze nie chciałem wierzyć, nie docierało to do mnie. Żona potwierdziła, że na wszystkich kanałach jest informacja, że samolot kompletnie się rozbił i prawdopodobnie nikt nie przeżył. Przeprosiłem syna, powiedziałem, żeby beze mnie dokończył te formalności, bo nie można ich tak zostawić, a sam pojechałem do domu. Nie wiem jak, nic z tej drogi nie pamiętam - Janusz Walentynowicz milknie na dłuższą chwilę.

Później cały dzień przesiedzieli razem z żoną przed telewizorem, oglądając wiadomości. Informacje wciąż były sprzeczne, więc jeszcze gdzieś w głębi duszy tliła się nadzieja, że ktoś ten wypadek przeżył. A jeśli ktoś, to kto, jak nie babcia Ania…

Kiedy już było wiadomo, że wszyscy pasażerowie Tu-154 nie żyją, Walentynowiczowie poszli do pobliskiego kościoła, żeby się pomodlić. Drzwi jednak były zamknięte. Na plebanii zastali tylko gospodynię księdza. Janusz Walentynowicz wytłumaczył, o co chodzi, pokazał nawet dowód osobisty, ale kobieta była nieugięta. On na swój sposób też. Powiedział, że więcej jego noga w tym kościele nie postanie i przez prawie dwa i pół roku słowa dotrzymał.

***

Po południu do mieszkania Anny Walentynowicz na Grunwaldzkiej we Wrzeszczu przyszli funkcjonariusze Żandarmerii Wojskowej. Zastali tam wnuka. Przedstawili propozycję przejazdu lub przelotu do Warszawy dla krewnych. Co będzie dalej, miało się wyjaśnić już na miejscu.

***

W niedzielę przed południem Walentynowiczowie zameldowali się w stołecznym Novotelu, przekształconym w punkt zborny dla wszystkich rodzin ofiar. Od najbliższych krewnych pobrano DNA, które miało zostać przesłane do Moskwy. Wszyscy ci, którzy chcieli uczestniczyć w identyfikacji ciał swoich bliskich, też mogli lecieć.

- To było bardzo delikatnie powiedziane, nie było przymusu. Zapewniano, że ci którzy nie polecą, mogą być spokojni, że ciała ich bliskich zostaną zabezpieczone, dokładnie zbadane i przywiezione tutaj - przypomina sobie Janusz Walentynowicz. - Ja miałem potężny dylemat. Była ze mną żona i córka. Myślę sobie, nie daj Boże, jeśli to jest jakaś zła passa, coś się wydarzy - mamy wszyscy zniknąć? Jedna śmierć w rodzinie wystarczy. Nie chciałem, żeby leciały ze mną.

Czy miał wtedy podejrzenia, że to mógł być zamach?

- Nie, skądże! - zaprzecza błyskawicznie na taką sugestię. - Cały czas zakładałem, że coś się musiało stać. Najpewniej awaria samolotu.

Panie jednak nie chciały go puścić samego. A przecież nie mogło być tak, że nikt od nich nie poleci! I wtedy Janusz Walentynowicz odwołał się do zasady, która nieraz pomagała mu wybrnąć z najtrudniejszych kłopotów. Zadał sobie pytanie: co zrobiłaby w tej sytuacji babcia Ania? Jak ona by postąpiła? Odpowiedź była prosta - gdyby to on leżał tam, na jej miejscu, ona zrobiłaby wszystko, żeby przy nim być. Zdecydowali więc, że polecą wszyscy.

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

***

To był już poniedziałek, 12 kwietnia, kiedy wylądowali w Moskwie. W "drugiej turze" rodzin. Identyfikacje już trwały. Samochodami na sygnale zawieziono ich do jakiegoś instytutu. Sądowego, a może wojskowego - w każdym razie wokół pełno było żołnierzy, co krok sprawdzano przepustki. Pełna kontrola. Wewnątrz chłodnie, prosektoria. Trzecia osoba, którą okazano Januszowi Walentynowiczowi, to była babcia Ania.

- Poznałem ją od razu, jak tylko zobaczyłem leżącą na stole, bo o dziwo, nie miała na ciele żadnych uszkodzeń, kompletnie nic. Nawet siniaka. Widziałem jej twarz wyraźnie, tak jak teraz pana - mówi, gdy popijamy herbatę, siedząc naprzeciw siebie po dwóch stronach kawiarnianego stolika. - Dla pewności jeszcze sprawdziłem blizny pooperacyjne. Wszystko się zgadzało.

Potem był korowód z różańcem. Wyjeżdżając z Gdańska nie wzięli ze sobą ani ubrań babci Ani, ani nic. Kiedy zdecydowali się lecieć do Moskwy, pomyśleli o różańcu. Walentynowicz z Novotelu zadzwonił do posłanki Beaty Kempy i ona przez Zbigniewa Kozaka przekazała dwa różańce. Jeden dla Anny Walentynowicz, a drugi dla pani Janeczki czyli Janiny Natusiewicz-Mirer.

Wiedzieli, że one musiały być obok siebie, bo pani Janeczka opiekowała się babcią Anią i krok w krok za nią chodziła.

- Na początku nam powiedziano, że absolutnie nie można tych różańców wkładać, że takie jest rosyjskie prawo: niczego nie wkłada się do trumny. Potem się zrobiło zamieszanie, ludzie podnieśli protest, że to przecież nasi bliscy i tu powinno obowiązywać nasze prawo. Wtedy to prawdopodobnie pani Kopacz wywalczyła z rosyjskimi śledczymi, że można coś włożyć i my te różańce z nazwiskami przekazaliśmy. Był taki stolik, na którym ludzie kładli zdjęcia, obrazki świętych, medaliki, różance. Zostawiliśmy nasze dwa i trzeba było wracać, bo już nic tam po nas.

W Polsce czekały na nich sprawy związane z pogrzebem. Niby wszystko organizowane było przez państwo, ale pewnego zamieszania nie udało się uniknąć. W Gdańsku, oprócz Anny Walentynowicz, chowano między innymi byłego wojewodę i marszałka Sejmu, Macieja Płażyńskiego oraz posła Arkadiusza Rybickiego, obu także związanych z Solidarnością od samego początku.

- W pewnym momencie usłyszałem, że mam kategorycznie przełożyć godzinę pogrzebu, bo biskup nie zdąży - opowiada z niesmakiem Janusz Walentynowicz. - Ja na to: drodzy państwo, mnie nie zależy na tym, żeby był biskup, a jak jemu zależy, to niech coś zrobi. Babcia będzie pochowana o tej i o tej godzinie, bo wszyscy przyjaciele i krewni wiedzą, że taka godzina jest podana. I ja tego nie zmienię. To nie wy będziecie mi dyktować.

Skończyło się tak, że wieniec od prezydenta się spóźnił. Przedstawiciele głowy państwa dotarli na grób, kiedy wszyscy już odeszli. Podobno byli w stanie wskazującym.

- Słyszałem o tym tylko. Nawet mi się nie chce wspominać - ucina Janusz Walentynowicz.

***

Drugi akt dramatu rozpoczął się w lipcu tego roku, kiedy po długotrwałych staraniach rodzina dostała do wglądu dokumenty medyczne Anny Walentynowicz, a ściślej mówiąc osoby, która została pochowana w jej grobie. Tak długi okres oczekiwania prokuratura tłumaczy przedłużająca się procedurą przekazywania dokumentów przez Rosjan, a następnie koniecznością przetłumaczenia ich na polski.

- Chcieliśmy poznać przyczynę śmierci babci. Wielonarządowe obrażenia wewnętrzne, jak napisano w akcie zgonu, to dla mnie jest za mało - tłumaczy Janusz Walentynowicz. - Chciałem znać jednoznaczną przyczynę. Kiedy dostałem te papiery w prokuraturze, od pierwszych zdań miałem wrażenie, że czytam o kimś zupełnie obcym.

W miarę lektury to wrażenie zamieniało się w pewność. W protokole z sekcji nie odnotowano m. in. niemożliwych do przeoczenia śladów po poważnej operacji onkologicznej, jaką Anna Walentynowicz przeszła w latach 60.

- Nie do końca miałem jasność, co to może znaczyć. Upewniłem się u pani prokurator, czy osoba opisana w tych dokumentach spoczywa w naszym grobie. Kiedy usłyszałem, że tak, decyzja mogła być tylko jedna - złożyliśmy wniosek o ekshumację. Nie było żadnych wahań, wątpliwości. Wszyscy byliśmy zgodni: skoro osoba, która leży w miejscu, gdzie powinna być moja mama, to nie ona, trzeba było zrobić wszystko, żeby tam była babcia Ania. Szczególnie, że jednym z jej ostatnich życzeń było spocząć u boku męża, którego bardzo kochała, z którym była bardzo związana, który był przewspaniałym człowiekiem. Nie mogłem inaczej zrobić, to jest oczywiste.

3 września Janusz Walentynowicz został poproszony do prokuratury na spotkanie organizacyjne w sprawie ekshumacji. Tam dowiedział się, że dojdzie do niej nie na jego wniosek, ale z urzędu. Taką decyzję podjęła prokuratura po przejrzeniu dokumentacji, skonfrontowaniu tego z tym, co mówiła rodzina oraz z kartami choroby wydobytymi ze szpitali, w których leczyła się Anna Walentynowicz.

Jej syn dostrzega w tym jednak przede wszystkim zabieg taktyczny.

- Przez to oni stali się ważniejsi od nas. To oni decydują o tym, gdzie to się będzie odbywało i w jaki sposób. My sobie możemy składać wnioski, ale na tym się kończy, bo one są wszystkie odrzucane. Ja na przykład składałem wniosek o wyłączenie jednej z osób z zespołu wykonującego sekcję, ponieważ według mojej wiedzy jest ona dyspozycyjna, nierzetelna, nieobiektywna, skompromitowana. Wniosek został odrzucony. Nasz pełnomocnik, mecenas Stefan Hambura wielokrotnie składał wniosek o dołączenie do zespołu amerykańskiego patologa, dr Michaela Badena. Wniosek też został odrzucony. Domagaliśmy się przeprowadzenia sekcji w szwajcarskim instytucie, gdzie przeprowadzano sekcję księżnej Diany i to tez zostało odrzucone. My niby mamy prawa, ale nic z tego nie wynika.

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

***

Janusz Walentynowicz mówi wprost, że nie ufa polskiej prokuraturze, dlatego chciałby się zabezpieczyć przed ewentualnymi przekrętami.

- Teraz jak patrzę z perspektywy czasu, to widzę, że do zamiany ciał mogło dojść. Tam był niesamowity chaos, krzątanina, bieganina. W pewnym momencie doszło do sytuacji, kiedy dwie różne rodziny rozpoznały te same zwłoki, jako swojego krewniaka.

Obrączkę i zegarek należące go babci Ani udało się odzyskać niemal cudem, bo przypisano je do innej osoby. Okazało się, że nie można tego odkręcić. Na szczęście krewna osoby, której je przypisano podpisała protokół, wzięła te pamiątki i natychmiast przekazała je prawowitym spadkobiercom.

- Presja była potężna - komentuje Janusz Walentynowicz, - bo jednak zginęły najważniejsze osoby w państwie. Nasi chcieli, żeby to jak najszybciej posprzątać, uporządkować, a Rosjanie - tak sobie wyobrażałem - czuli się w jakiś sposób winni, więc też chcieli to jak najszybciej poukładać. No i mogło dojść do zamiany w tym chaosie. Natomiast niepojęte dla mnie jest, dlaczego polska strona dopuściła, że ewentualne błędy, które tam popełniono, tutaj zostały powielone i przykryte.

A co z teorią zamachu?

Janusz Walentynowicz odpowiada na to pytanie spokojnie, uważnie dobierając słowa.

- Nie wiem, jak to się mogło stać. Oglądam różne programy, chociażby na Discovery Channel, i wiem, że istnieją nowoczesne środki, mikroskopijne implozyjne ładunki wybuchowe, które nie czynią szkody na zewnątrz, a jedynie powodują destrukcje jakiegoś elementu, a dalej idzie reakcja łańcuchowa. Biorąc pod uwagę, że samolot był remontowany w Samarze, a potem prawdopodobnie przed wylotem nikt go dokładnie nie sprawdził, tak jak to powinno być zrobione przy locie tej rangi - w zasadzie wszystko jest możliwe. Do tego dochodzą informacje, iż już na samym początku tej historii prokurator generalny miał wiedzę o tym, że niektóre ciała mogły być zamienione. My się o tym dowiadujemy dopiero teraz. Ktoś coś ma do ukrycia. Może zakładano, że nikt się nie upomni o ofiary? Teraz to całe misterne kłamstwo zaczyna się sypać. Coraz więcej rzeczy wychodzi na jaw. Tak jak z ks. Błaszczykiem, który dwa lata temu zapewniał, że był obecny przy wkładaniu każdych zwłok do trumny. I do każdej trumny wkładał różaniec. Teraz, po dwóch latach, kiedy okazuje się, że ciała zostały zamienione, a prokuratura mówi, że takich przypadków może być więcej, ks. Błaszczyk przeprasza i wycofuje się z tego.

Jednocześnie Walentynowicz zastrzega, że dałby wiele, żeby sprawę ekshumacji dało się oddzielić od kontekstu politycznego.

Zapewnia, że to nie on zapraszał w ubiegłym tygodniu na cmentarz Dorotę Arciszewską-Mielewczyk i Annę Fotygę z PiS.

- Zarówno mama, jak i ja, nigdy nie bawiliśmy się w politykę. Jest błędem twierdzenie, że mama była sprzymierzeńcem jakiejś partii. Mama była sprzymierzeńcem ludzi mądrych i - przede wszystkim - ludzi dobrych, a umiejscawianie jej w jakiejś partii, jest całkowitym nieporozumieniem.

Bolą go komentarze w internecie, w których zarzuca mu się "parcie na szkło" albo to, że chce zostać celebrytą, że chce zaistnieć, i na pewno liczy na jakieś pieniądze.

- To tak, jakbym dostał w policzek. Ludzie, którzy to piszą nie mają żadnych podstaw, żeby tak sądzić. Nie znają ani mnie, ani mojej mamy - oburza się. - Nie wiedzą jakie są moje marzenia. Żona tłumaczy mi, że prawdopodobnie ci ludzie odtwarzają swój tok myślenia, osądzają mnie po sobie.

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

***

Pytam o wspomnienie o Annie Walentynowicz jako matce, bo to raczej rzadko opisywany aspekt jej życia.

- Bo widać były w nim sprawy ważniejsze - uśmiecha się Janusz Walentynowicz. - To zabrzmi może dziwnie, ale ja nigdy nie uważałem, że mama jest postacią historyczną. Zawsze ją widziałem jako kobietę, moją mamę, wymagającą jak nie wiem co, ale jednocześnie bardzo troskliwą i kochającą. Wiedziałem, że jeżeli cokolwiek robi, to dlatego, że tak trzeba, i że to jest słuszne.

Dzieciństwo wspomina jako bezpieczne, mama robiła wszystko, żeby nie czuł się gorszy niż inni. Nie było to łatwe, bowiem przez pierwsze 12 lat życia, zanim mama wyszła za mąż za stoczniowego ślusarza, Kazimierza Walentynowicza, Janusz wychowywał się bez ojca.

O takich jak on mówiło się wtedy "półsierota" i to w jakiś sposób degradowało go wśród kolegów na podwórku i w szkole. Trzeba było walczyć o akceptacje grupy, często-gęsto okupując to rozbitym nosem czy podbitym okiem. W domu bywało też i tak, że brakowało pieniędzy na mleko. Wtedy matka robiła mu kaszkę na wodzie, żeby nie szedł głodny do szkoły. Ale nie było wakacji, które musiałby przesiedzieć w domu.

Mama zawsze zadbała o to, żeby wyjechał na kolonie i to zawsze były góry. Kosztem bieżących wydatków odkładała na nie po trochu przez cały rok. Bywały też wspólne wyjazdy. Jak ten do stoczniowego ośrodka wypoczynkowego w Goszczynie. Anna Walentynowicz pojechała tam do pracy w kuchni i dopiero wieczorem, kiedy stołówka kończyła działalność, brali z synem kajak, rower wodny albo po prostu szli sobie na spacer.

Co przede wszystkim wyniósł z domowego wychowania? Janusz Walentynowicz zastanawia się przez chwilę i wylicza: szacunek do człowieka, każdego, ale starszych w szczególności. Wspomina jak, gdy siadał w tramwaju, matka szarpała go za rękaw, żeby ustępował miejsca, ilekroć wchodził ktoś starszy. Sama nigdy nie siadała. Dalej - szacunek do ojczyzny. No i do prawdy.

- Ona brzydziła się kłamstwem i miała jakiś szósty zmysł. Kiedy ja mijałem się z prawdą, ona to zawsze wiedziała. Nie wiem jak, ale wiedziała. Więc w pewnym momencie machnąłem ręką i powiedziałem sobie, że mamy się nie da oszukać. I od tego momentu przestałem kłamać, przestałem kombinować, bo z mamą się to nie opłacało. A jak z nią nie, to z innymi też, bo kłamstwo może się wydać i wyjdę na idiotę. W związku z tym staram się w zależności od sytuacji albo mówić prawdę, albo nie mówić wcale.

Tacie, przybranemu wprawdzie, ale przecież najwspanialszemu, jaki może być, zawdzięcza natomiast szacunek do pracy.

- Tata był złotą rączką. Jeśli chodzi o mechanikę, nie było rzeczy, na której się nie znał. Nigdy nie wzywaliśmy fachowców z zewnątrz. Wszystko robił sam. On i mama zawsze powtarzali: synek, jeżeli coś zaczynasz, to skończ, nigdy nie zostawiaj czegoś rozbabranego w połowie. A jeżeli już coś robisz - to dobrze albo wcale. I z tym staram się żyć. Na rzeczy, na których się nie znam - nie porywam się. A jak coś robię to wkładam w to całego siebie, żeby było jak najlepiej, jak najdokładniej, jak najbezpieczniej. Taki mam zawód, że muszę bardzo uważać, bo pode mną pracują ludzie i nawet niewielkie niedbalstwo z mojej strony może kosztować czyjeś życie.

Janusz Walentynowicz jest operatorem żurawi wieżowych. Po piątkowym pogrzebie babci Ani musi szybko wracać do Hamburga, do pracy. Pracuje w Niemczech, bo - jak mówi -dzięki temu może utrzymać dom na przyzwoitym poziomie, tak, żeby moc od czasu do czasu wyjechać gdzieś z żoną, a nie tylko wegetować.

- Tu za godzinę pracy mam 15 złotych a w Niemczech za to samo 15 euro - wyjaśnia. - Nie wiem dlaczego pan Tusk tak goni strasznie Unię Europejska z cenami, a zostaje w tyle z płacami.

Używa zwrotu "pan Tusk", bo jak twierdzi , nie rozpoznaje w premierze tego Donalda, z którym w latach 80. razem wisieli na linach w spółdzielni robót wysokościowych Świetlik . Tamten był świetnym kolegą i przede wszystkim miał ideały, a ten…

- Nie znam tego człowieka - ucina temat.

***

Na zakończenie pytam jeszcze o różaniec. Czy był w trumnie?

- W tej wydobytej ze Srebrzyska był, ale na pewno nie był to różaniec od księdza. Widać, że to rodzinna pamiątka, szanowana i naprawiana - uszkodzone oczka ktoś mu związał drucikiem. Natomiast w trumnie warszawskiej, w której dzięki badaniom DNA zidentyfikowano babcię Anię, nie było różańca, mimo że powinien tam być.

Dariusz Szreter
[email protected]

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki