W nieśmiertelnych medycznych dowcipach baba zawsze przychodzi do lekarza. Nigdy odwrotnie. Przyjmuje się, że baba ma problem, a lekarz tylko czeka, aby w ramach terapii zlekceważyć jej dolegliwości. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić, że za PRL lekarz potrafił przyjechać do baby na prowincję. I to specjalnym pojazdem.
Młodsi czytelnicy mogą nie pamiętać, ale dawno, dawno temu, kiedy nie istniał jeszcze Narodowy Fundusz Zdrowia, można było wykonać zdjęcie rentgenowskie w autobusie jelcz. Ów wehikuł przemierzał miasteczka i wsie w poszukiwaniu chętnych do wykonania zdjęcia klatki piersiowej.
Ludność podchodziła do autobusowych badań bardzo nieufnie. Szczególnie na prowincji bardziej bano się tajemniczego promieniowania niż gruźlicy - choroby, której leczenie trwa miesiącami. Trudno uwierzyć, że dopiero od 1994 roku obserwuje się w Polsce stałą tendencję spadkową zapadalności na tę niegdyś śmiertelną chorobę.
W czasie gdy jelcze przemierzały kraj ze szczytną misją, pojawiły się wstrząsające informacje o zgoła odmiennym, mobilnym punkcie pseudomedycznym. Była nim czarna wołga. Poszła plotka, że załoga wołgi porywa ludzi, aby za pomocą ogromnych strzykawek odsysać z nich krew. Z przerażeniem powtarzano opowieści o sinych, odessanych osobnikach, których martwe ciała znajdowano na obrzeżach miasta. Wydaje się to niedorzeczne, ale psychoza ogarnęła cały kraj. Nawet obecnie spotykam ludzi, którzy żywo reagują na wspomnienia o czarnej wołdze. Na szczęście, przynajmniej oficjalnie, nie znaleziono ofiar odsysaczy krwi. Pamiętam, że kiedy piekliśmy ziemniaki na pobliskiej łące, zastanawialiśmy się, do czego może służyć odsysaczom pobrana krew. Jedni twierdzili, że używana jest do obrzydliwych eksperymentów. Inni przekonywali, że wywożona jest do Szwajcarii, gdzie przetacza się ją piekielnie bogatym emerytom. Po latach wiem, iż większe niebezpieczeństwo dla zdrowia stanowił, używany wtedy powszechnie, saturator. Był to wózek do produkcji wody sodowej. Wyposażono go w butlę z gazem, pojemnik z sokiem oraz kilka szklanek. Bardziej ekskluzywne modele posiadały parasol chroniący sprzedawcę przed słońcem. Wodę sodową, czystą lub z sokiem, wypijano na miejscu, po czym szklanka była płukana pobieżnie w ekspresowym tempie. Następny spragniony osobnik dostawał tę samą szklankę, której zawartość wzbogacona była o zarazki pozostawione przez poprzednich klientów. Dzięki takiej "skomplikowanej" formie sprzedaży woda z saturatora bardzo szybko dorobiła się wdzięcznej nazwy gruźliczanka.
Dawne statystyki milczą na temat ofiar gruźliczanki. Na szczęście polskie społeczeństwo okazało się wyjątkowo odporne na czyhające niebezpieczeństwo.
Dziś, kiedy saturatory odeszły do lamusa, gdy uporaliśmy się z gruźlicą, najbardziej boimy się, że nasze zdrowie padnie w konfrontacji z obecnym aparatem służby zdrowia. Nawet perspektywa kontaktu z czarną wołgą nie budzi specjalnych emocji. Cóż, doczekaliśmy wrednych czasów.
A swoją drogą, ciekawe, co z odessaną krwią robiła czarna wołga...
Jarek Janiszewski na antenie Radia Gdańsk co wtorek, o godz. 23, prowadzi autorski program "Czego".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?