Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Arkadiusz Jakubik: Aktorzy mają generalnie przerąbane [ROZMOWA]

Ryszarda Wojciechowska
Trzeba mieć dokąd uciec. Zwłaszcza przed tak trudnym światem filmów „Wołyń” czy „Jestem mordercą” - mówi Arkadiusz Jakubik.

Wojciech Smarzowski to jego najtrudniejszy film. Ale dla Pana praca na planie tego filmu też była niezwykle przytłaczająca. Tak bardzo, że po ostatnim klapsie opuścił Pan plan nocą, w pośpiechu.
Tak było. Zdjęcia do „Wołynia” bardzo wyczerpywały. W grę zresztą wchodziło nie tylko zmęczenie, ale też niewyspanie. Bo kiedy próbowałem usnąć, zdarzało się, że koszmary z planu wracały. Kiedy więc usłyszałem, że następnego dnia mam ostatni dzień zdjęciowy, pomyślałem, że po ostatnim klapsie muszę stąd uciec. I to natychmiast. Poprosiłem producenta o transport, spakowałem walizkę i kiedy ten ostatni klaps w scenie z moim udziałem padł, utuliłem tylko Michalinę, przybiłem piątkę Wojtkowi, wsiadłem do samochodu i uciekłem, gdzie pieprz rośnie.

"Wołyń", film głęboko prawdziwy [RECENZJA]

W jaki sposób trafił Pan na plan „Wołynia”?
Poszedłem na zdjęcia próbne. Oczywiście znaliśmy się z Wojtkiem dobrze, bo kilka filmów udało nam się wspólnie nakręcić. Ale dla mnie to było oczywiste, że skoro do głównej roli wybrał Michalinę Łabacz, to musiał sprawdzić, czy między nami jest jakiś rodzaj chemii. Czy będziemy do siebie pasować. Zdjęcia próbne zakończyły się sukcesem i byłem bardzo szczęśliwy.

W „Wołyniu” jest taka scena, w której Pana bohater zapisuje ważne daty z historii swojej rodziny. To niezwykle sugestywny obraz, pokazujący, że warto pamiętać...
Dla mojej postaci i dla mnie prywatnie to najważniejsza scena w tym filmie. Scena, która coś we mnie poruszyła, nawet zmieniła. W ciągu ostatnich dwóch lat przerabiałem własną lekcję powrotu do korzeni. Szukania swojej tożsamości. I nadal tę lekcję odrabiam z synami. Zaczęło się od tego, że moja rodzina w 1943 roku uciekła ze Stryja i pierwszym pociągiem przyjechała do Krosna, a potem kolejnym, dla repatriantów, trafiła do Gliwic. Tam urodzili się moi rodzice, którzy po latach wsiedli do swojego pociągu i wylądowali w Strzelcach Opolskich. A potem ja swoim pociągiem dojechałem do Warszawy. I dopiero teraz czuję, że ten pociąg wreszcie znalazł ostatnią stację. Że już mam swój dom, swoje drzewo i swoich synów. Sprowadziłem też blisko siebie mamę, a brat z narzeczoną mieszkają pięć kilometrów dalej. A kiedy jeszcze rok temu udało się sprowadzić mojego ojca na pobliski cmentarz, to już wiedziałem, że to nasze miejsce na ziemi. Następnym etapem będzie sprawienie sobie takiej skrzyni, jaką miał mój bohater w „Wołyniu”.

Kreacje na premierze filmu "Wołyń" [WIDEO]

I w której były zapisane te wszystkie ważne daty z życia rodziny.
Tak, ja nawet o tym zwyczaju z Wołynia, że tylko najstarsza ręka męskiego rodu mogła zapisywać najważniejsze wydarzenia z historii rodziny, nie wiedziałem. I to zapisywano nie tylko te historycznie ważne momenty, że weszli Ruscy albo że pradziad poszedł do powstania styczniowego czy listopadowego. Ale zapisywano takie zwyczajne, codzienne zdarzenia, że ktoś ukradł kury albo że krowa zdechła. Taką skrzynię chciałbym mieć i zapisywać w niej najważniejsze daty. A kiedy mnie zabraknie, to żeby zapisywanie przejął najstarszy żyjący facet mojego rodu. Bardzo boję się słowa patriotyzm, bo ono jest teraz potwornie nadużywane. I wielu nim sobie wyciera różne części ciała. Ale taka skrzynia jest dla mnie esencją patriotyzmu.


Na gdyńskim festiwalu żartował Pan, że ostatnio stracił głowę dwa razy. Dosłownie i w przenośni. Raz w filmie „Wołyń”, a drugi raz w filmie "Jestem mordercą".

Jeden i drugi film wymagał wejścia w niebywale ciężkie, ekstremalne stany emocjonalne. Jak sięgnę pamięcią, to w takich stanach przebywałem po raz ostatni na planie filmu „Dom zły”. To był wtedy dla mnie bardzo trudny czas, graniczący z depresją. Aktorzy mają generalnie przerąbane. Bo od momentu kiedy dowiadujemy się, że w filmie zagramy, aż do ostatniego klapsa na planie mija mniej więcej rok. I przez ten czas zaczynamy coraz bardziej wchodzić w ten wyimaginowany świat, kreowany przez autora scenariusza i reżysera. Potem ten świat staje się coraz bardziej gęsty, kiedy zaczynają się próby stolikowe. Poznaje się innych aktorów i wchodzi się w świat prywatnej, intymnej relacji. A już w trakcie zdjęć ten świat jest namacalny. Funkcjonujemy w nim jeden do jednego i generujemy z siebie prawdziwe emocje, takie jak miłość czy nienawiść. I nagle przychodzi dzień, kiedy plan filmowy się kończy. Człowiek budzi się we własnym łóżku i nie wie, co ze sobą zrobić. Co począć z tymi emocjami, którymi się żyło przez ostatnie miesiące. Dla głowy to absolutnie straszne.

"Złote Lwy" dla filmu "Ostatnia rodzina" Jana P. Matuszyńskiego na 41. Festiwalu Filmowym w Gdyni!

Reżyser ma łatwiej?
O tyle, że nie rozstaje się tak od razu z tym swoim dzieckiem, czyli z filmem. Bo zostaje jeszcze montaż, postprodukcja. I ten etap wychodzenia z filmu, żegnania się z nim rozłożony jest na wiele miesięcy. A dla aktora to pożegnanie z dnia na dzień. I piekielnie trudno tak nagle wrócić do realnego świata. Ale ja, doświadczony tym, co się ze mną działo po „Domu złym”, wiem już, jak sobie z tym radzić.

Jak?
Recepta jest bardzo prosta. Trzeba mieć tak precyzyjnie wymyślony kalendarz, żeby z tego świata, który się skończył, przenieść się jak najszybciej do innego świata, gdzie można te emocje z siebie zrzucić. Trzeba mieć dokąd uciec. Zwłaszcza przed tak trudnym światem filmów „Wołyń” czy „Jestem mordercą”. Kiedy kończyłem zdjęcia do „Wołynia”, niemal od razu rozpocząłem pracę nad własnym drugim filmem fabularnym „Prosta historia o morderstwie”. Miałem dokąd uciec, żeby zapomnieć o tym, co się działo na Wołyniu. A kiedy skończyłem zdjęcia do „Jestem mordercą”, to tą ucieczką był stół montażowy mojej „Prostej historii”. I to pomogło mi zapomnieć o traumatycznych spotkaniach z Wiesławem Kalickim, które też nie było najłatwiejsze.

A jak Pan trafił na plan filmu „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy?
Z Maćkiem było zupełnie inaczej. To dla mnie bardzo ważna historia i dosyć zaskakująca. Maciek zadzwonił do mnie półtora roku temu, mówiąc: - Arek, napisałem scenariusz oparty na prawdziwych wydarzeniach, związanych ze sprawą Marchwickiego. I wyobraź sobie, że pisałem go z myślą o tobie. Chciałbym, żebyś zagrał tegoż właśnie „wampira”. Powiedziałem tylko: - Maciek, stary, żaden reżyser mi jeszcze tego nie powiedział, że pisał scenariusz z myślą o mnie. Jestem poruszony. Powiedz tylko, kiedy są zdjęcia. I usłyszałem, że za pół roku, jesienią. Jęknąłem: - Błagam cię, tylko nie to, nie wtedy. Bo w tym czasie zaczynam zdjęcia do własnego filmu i nie dam rady.

I co Pieprzyca zrobił?
Uparł się i tak skonstruował kalendarz zdjęciowy, że mogłem zagrać w terminie, który mi pasował. Za to czekanie i za tę filmową przygodę jestem Maćkowi wdzięczny.

Ta jesień będzie należała do Pana. Do kin wchodzi „Wołyń”, w listopadzie „Jestem mordercą”, a za kilkanaście dni na ekranach pojawi się „Prosta historia o morderstwie”, którą Pan reżyserował. To też będzie film ciężkiego kalibru?
To społecznie zaangażowany dramat obyczajowy, ubrany w garnitur kryminalnego thrillera. Moje ukochane dziecko, z Kingą Preis, Filipem Pławiakiem i Andrzejem Chyrą w rolach głównych. To historia rodziny, której losami wstrząsa tajemnicza zbrodnia. Z jednej strony przyglądamy się tej rodzinie i poznajemy jej mroczne sekrety. A z drugiej jest warstwa kryminalna i pytanie - kto zabił? Z odpowiedzią będziemy czekali aż do samego, mam nadzieję, zaskakującego końca. Premiera filmu - 21 października. Czeka mnie więc rzeczywiście gorąca jesień.

Kiedy jest Pan na planie aktorem, podgląda Pan w pracy innych reżyserów?
Oddzielam te dwa światy. Moja metoda pracy nad rolą uniemożliwia mi siadanie po drugiej stronie i podpatrywanie pracy kamery. Obserwowanie reżysera. Tak, niestety, jestem skonstruowany, że cały czas muszę być postacią, którą gram. Inni aktorzy tak mają, że aby nie zwariować, rozmawiają między zdjęciami o najbardziej błahych sprawach. I dopiero kiedy usłyszą: kamera, zaraz będzie ujęcie, jak na pstryknięcie potrafią się przeobrazić w postać, którą grają. Ja tak nie mam. Bez przerwy potrzebuję niebywałego skupienia. Muszę cały czas tę postać czuć, z nią rozmawiać, czymś ją podsycać. Podrzucać jej jakieś paliwo i podgrzewać ją tak, żeby jej nie pozwolić na wyziębienie.

A jak Pan pracuje z aktorami jako reżyser?
Na szczęście wyzbyłem się tych ciągot do pokazywania im, jak mają grać. Po to się bierze znakomitych aktorów, żeby im ufać. Po to jest długi okres przygotowań, stawiania pytań, szukania emocji i nazywania tematów, które się pojawiają w scenach, że kiedy już usłyszymy wystarczająco dużo odpowiedzi, to wtedy oddaje się rolę aktorom.

Wiele osób zwraca uwagę na to, jak bardzo od „Wesela” Pan się fizycznie zmienił. Ubyło trochę kilogramów.
Ta zmiana nosi nazwisko Jarzynka. Pani dietetyczka pomogła mi w ciągu trzech miesięcy zrzucić 15 kilogramów. I ja się z tym naprawdę dobrze czuję. Kiedy Wojtek przed dwoma laty zaproponował mi rolę w „Wołyniu”, oczywiście nie stawiał warunku, ale delikatnie zasugerował, że może bym parę kilogramów zrzucił. - Bo jak zobaczysz archiwalne zdjęcia z Wołynia, to tam wtedy chłopaki trochę nie dojadali - powiedział. Więc ja, jako osoba typowo zadaniowa, udałem się do dietetyczki z wiedzą, że mam trzy miesiące na zrzucenie kilogramów. Najszczęśliwszy jestem z tego powodu, że nic się przez te dwa ostatnie lata nie zmieniło w mojej wadze. To jak druga młodość.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki