Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Antarktyda zdobyta, teraz czas na dach świata. Gdynianin w drodze po Koronę Ziemi! [ZDJĘCIA]

Szymon Szadurski
Szymon Szadurski
Krzysztof Sabisz z Gdyni wrócił właśnie w glorii zwycięzcy z wyprawy na Masyw Vinsona (4892m n. p. m.) na dalekiej Antarktydzie, gdzie stanął w najwyższym punkcie najzimniejszego i niezamieszkanego kontynentu świata. Tym samym dopisał do kolekcji już ósmy z dziewięciu szczytów, niezbędnych do skompletowania rozbudowanej Korony Ziemi.

Przed ambitnym gdynianinem teraz najważniejsze wyzwanie, bowiem po zdobyciu Kilimandżaro (5895 m n. p. m.), Mount Blanc (4810 m n. p. m.), Elbrusa (5642 m n. p. m.), Aconcagui (6960m n. p. m.), Denali (6190m n. p. m.), Piramidy Carstensza (4884m n. p. m.) oraz Góry Kościuszki (2228m n. p. m.), czeka go wyprawa na Mount Everest (8848 m n. p. m.), najwyższy szczyt Azji i całego globu. Jest niewykluczone, że sztuki tej uda mu się dokonać jeszcze w tym roku Zostanie wtedy pierwszym mieszkańcem Gdyni i całego Pomorza oraz dwudziestym Polakiem, który skompletował rozbudowaną Koronę Ziemi, czyli stanął na najwyższych szczytach wszystkich kontynentów.

- Według planów, obowiązujących jeszcze do niedawna, zamierzałem zakończyć mój projekt w przyszłym roku, w czterdzieste rocznice wejścia pierwszej Polki, Wandy Rutkiewicz, na Mount Everest oraz wyboru Polaka Karola Wojtyły na papieża – mówi Krzysztof Sabisz. - Z kolei ja w 2018 roku obchodził będę 40 urodziny, dokładnie 15 maja. Najwyższy szczyt w Himalajach zdobywa się przez około 63 dni, ale atak szczytowy odbywa się przeważnie w terminach od 15 maja do 23 maja. Chciałem, aby te daty w pewien sposób się ze sobą zbiegły.

W ostatnich dniach sprawy nabrały jednak niespodziewanego przyspieszenia. Nie jest wykluczone, że uda się zorganizować wyprawę na Mount Everest jeszcze w tym roku.

- Na szczegóły jest jeszcze za wcześnie, ale sprawa wkrótce się wyjaśni – mówi Krzysztof Sabisz. - Wszyscy podpowiadają mi i radzą, abym szedł za ciosem. Jestem w stałym kontakcie z kilkoma rodakami, którym udało się dokonać tego wyczynu i zdobyli Koronę Ziemi. Wszyscy tworzymy jedną, zgraną rodzinę, bo góry zbliżają ludzi. Zdarza się, że dzielimy się tam ostatnim posiłkiem z partnerem wyprawowym i wspólnie walczymy o życie. Jeden musi polegać na drugim, ufać mu bez ograniczeń.

Krzysztof Sabisz podkreśla, że przy większości dotychczasowych wypraw pomagał mu logistycznie Robert Rozmus, właściciel wyprawowej firmy Annapurna, szósty Polak w historii, który zdobył Koronę Ziemi.

- Słucham jego porad, jak i również Janusza Kochańskiego który zdobył Koronę Ziemi w rekordowym czasie jedenastu miesięcy – mówi. - Ale kiedy skończył, okazało się, że ktoś po nim zrobił to szybciej. Janusz nie zdążył dobrze się rozpakować i świętować sukcesu, tylko postanowił, że to on znowu będzie rekordzistą. Rozpoczął swoje wyzwanie od nowa i zaczął jeszcze raz robić Koronę Ziemi.

W przypadku tak trudnej góry, jak Mount Everest, gdzie wejść trzeba w tzw. strefę śmierci, powyżej 8 tys. m n. p. m., dla gdynianina liczy się przede wszystkim bezpieczeństwo.

- Nie ma co ukrywać, tam może być walka o życie – mówi Krzysztof Sabisz. - Rozsądek musi być najważniejszy. Wyprawa jest co prawda kosztowna, ale pieniądze zawsze można zarobić. Tymczasem drugiego życia nie dostanę, bo to nie jest gra komputerowa. Na Mount Evereście trzeba uważać, bo tam dosłownie wszystko może się zdarzyć. Przykładem jest sytuacja z kwietnia 2015 roku, kiedy zeszła lawina i w bazie na wysokości 5364 m n.p.m. zginęło 18 himalaistów.

Dodaje on, że do takie wyprawy trzeba być dobrze przygotowanym, fizycznie,mentalnie i psychicznie.

- Mijasz zamarznięte ciała, które pozostają w górach, bo nie ma szans, aby znieść je niżej – mówi Krzysztof Sabisz. - Wiesz, że to ciebie też może spotkać. Trzeba wszystko sobie dobrze w głowie ułożyć. Najwięcej ofiar śmiertelnych jest przy zejściu, bo mózg jest niedotleniony i nie myślimy racjonalnie. Popełniamy wtedy czasami głupie błędy, które kosztują nas życie. Na samym szczycie jest tylko 33 procent tlenu dostępnego na nizinach. Ciężko się oddycha, a co dopiero racjonalnie myśli.

Ze śmiercią w górach Krzysztof Sabisz zetknął się już niestety w Argentynie, kiedy zdobył Aconcaguę (6962 m n.p.m.), najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Na wierzchołku umarł 48-letni Polak z Warszawy. Dostał zawału serca.

- Dowiedziałem się później, że na wierzchołku góry można umrzeć z radości – mówi Krzysztof Sabisz. - Serce człowieka ponoć w ten sposób może zareagować. Z radości i wielkiego wysiłku łzy same lecą po policzkach. Nie jesteś w stanie tego powstrzymać. To uczucie, którego nie doświadczy się na co dzień. Nie da się tego opowiedzieć, tym bardziej opisać. Kiedy zejdziesz na dół, zaczynasz doceniać nawet prozaiczne rzeczy. Im trudniej mam w górach, tym łatwiej funkcjonuję w życiu codziennym. Teraz potrafię cieszyć się nawet z kubka goręcej herbaty. Bo na dużej wysokości, żeby ją wypić, trzeba włożyć wiele pracy, topić lód czasem przez godzinę i więcej. A nie zawsze są na to siły.

Z dotychczasowymi wyprawami gdynianina związane są niesamowite wręcz historie. Już sam początek zdobywania Korony Ziemi, czyli wyprawa na Kilimandżaro w 2012 roku, miała ciekawą genezę i przebieg.

- Miałem jechać z kolegą do Kambodży i Wietnamu, ale w ostatniej chwili dostał on telefon od koleżanki z Australii, że udało jej się załatwić urlop i może wybrać się z nim na Kilimandżaro, które chcieli zdobyć już wcześniej – mówi Krzysztof Sabisz. - Kolega zmienił plany i postanowił zaatakować najwyższy szczyt Afryki. Zapytałem ich, czy mogę się podłączyć. Zgodzili się.

Na dość łatwy technicznie, ale wysoki, bo sięgający niemal 6 tys. m n. p. m. szczyt, wybrał się bez żadnego doświadczenia. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że organizm musi aklimatyzować się do takich wysokości. W tej sytuacji atak szczytowy musiał zakończyć się niespodziankami. Zbyt szybkie tempo podejścia, od startu do szczytu w 3 dni, poskutkowało początkami choroby wysokościowej.

- Wymiotowałem, plułem żółcią, krwawiłem z nosa – mówi Krzysztof Sabisz. - Ale szczyt zdobyłem. Po takich przeżyciach niejeden by zrezygnował. Mi się jednak spodobało, bo trzeba było walczyć. A dla mnie to, co przychodzi w życiu za łatwo, nie ma większej wartości. Postanowiłem kontynuować górską przygodę.

Do każdej, kolejnej wyprawy, gdynianin przygotowywał się coraz skrupulatniej. W górach, szczególnie dość wysokich, nie sposób jednak wszystkiego przewidzieć, więc czekały go następne niespodzianki. Na Denali, najwyższym wzniesieniu Ameryki Północnej, szczycie położonym na mroźnej Alasce, jego i partnera wyprawy, dziennikarza „Rzeczpospolitej” Pawła Rochowicza, dopadło załamanie pogody. Ze względu na śnieżycę, wiatr i praktycznie zerową widoczność, w jednym z obozów podczas zejścia utknęli prawie na tydzień. Kończyło im się jedzenie.

- Mieliśmy jakieś resztki, dosłownie opary – wspomina Krzysztof Sabisz. - Zostały nam tylko żelki, więc było niewesoło. Na szczęście pogoda się poprawiła, a uratowali nas napotkani Rosjanie. Podzielili się z nami zapasami jedzenia. W ramach wdzięczności daliśmy im nadmiar gazu do kuchenek górskich.

Podczas schodzenia z Denali uszkodzeniu uległy też raki gdynianina i zaczął on zjeżdżać po stromym zboczu, ciągnąc za sobą partnera, przewiązanego z nim liną.

- Na szczęście towarzysz, jak i ja, zachowaliśmy się wzorowo bo wcześniej wpięliśmy się w stanowisko i zażegnaliśmy niezwykle niebezpieczną sytuację, wbijając czekan w śnieg – mówi.- Uszkodzone raki udało się prowizorycznie podreperować i z powodzeniem dokończyliśmy zejście. Rak zresztą odpiął mi się już wcześniej, na podejściu aklimatyzacyjnym. To było na dość stromej ścianie. Nie byłem związany liną z partnerem i zjechałem kilkadziesiąt metrów. Poprzecinałem rakiem spodnie,bieliznę, rozciąłem łydkę. Byłem poturbowany. Szarpnięcie uprzęży, którą miałem na sobie, również spowodowało dotkliwy ból.

Niezapomniana dla gdynianina okazała się także wyprawa na Piramidę Carstensza, najwyższy szczyt Oceanii, położony w Nowej Gwinei.

- Aby dostać się do wieńczącej jego zdobycie, 600-metrowej, pionowej ściany, trzeba wcześniej przeprawić się przez dżunglę – mówi Krzysztof Sabisz. - Zrobiłem oczywiście rozeznanie i okazało się, że najbardziej odpowiednim obuwiem do poruszania się w takim terenie ze względu na możliwość napotkania po drodze mokradeł są zwykłe kalosze. Nie zabrałem ich jednak z Polski, bo zawsze mam problem z nadbagażem, a zapewniano mnie, że bez problemu można kupić je na miejscu. Tyle tylko, że ja mierzę niemal dwa metry i mam numer stopy 47, a średnia wzrostu na tej wyspie wynosi gdzieś około 1,6 metra. Nie było więc najmniejszych nawet szans na znalezienie odpowiedniego obuwia.

Jeszcze gorzej zrobiło się jednak po zejściu z Piramidy Carstensza, gdy gdynianin odpoczywał w jednej z wiosek i suszył swoje buty trekkingowe.

- Zdrzemnąłem się, a po przebudzeniu już ich nie było – mówi Krzysztof Sabisz. - Któryś z tubylców mi je ukradł. Zastanawiałem się, po co komu moje buty, jak oni nie wiedzą nawet, co to są majtki, tylko używali koteki i było to często jedyne okrycie ciała u mężczyzn z głębokiego buszu. Poszedłem więc do miejscowego meczetu, kupiłem najtańsze, do tego sporo za małe japonki. Obudowałem je jakimś plastikiem z butelek i tak prezentowało się moje nowe obuwie. Postanowiłem też jak najszybciej stamtąd wyjechać. To obszar, gdzie zdarzają się przypadki kanibalizmu, nie wiedziałem więc, co tam mnie jeszcze może spotkać. Teraz już większość wypraw na Piramidę Carstensza organizowana jest helikopterem do bazy w okolicach szczytu i dopiero tam zaczyna się wspinaczka. Dzieje się tak ze względów bezpieczeństwa. Tygodniowe przejście przez dżunglę w jedną tylko stronę wiąże się z pokonaniem trzech wiosek. Okupowane są one przez plemiona, które są uzbrojone w broń, maczety, łuki. Żądają zapłaty za to, że pozwalają ci przekroczyć swoją ziemię. Negocjacje ze starszyzną plemienia czasami brzmią dość groźnie i jak się nie dogadasz, to wracasz do rozmów na drugi dzień. Mieliśmy taki przypadek, że po zejściu z góry przyszedł do nas wódz wioski i powiedział, że w tym samym czasie, gdy byliśmy w górach, ktoś z nich umarł i to nasza wina, bo w ich religii spowodowane to zostało gniewem góry. Oczywiście zażądał zapłaty.

Niełatwo było też podczas ostatniej wyprawy na Masyw Vinsona na Antarktydzie.

- Same trudności techniczne nie były przerażające – twierdzi Krzysztof Sabisz. - Szczerze mówiąc myślałem, że będzie ciężej. Jednak przenikliwy mróz bardzo dawał się we znaki. Było minus 30 stopni Celsjusza, a podczas ataku szczytowego potrafiło tak zawiać, że odczuwalna temperatura była jeszcze bardziej dotkliwa. Uczucie to potęgowało suche powietrze na Antarktydzie, gdzie w niektórych miejscach deszcz nie padał od ponad 2 milionów lat.

Już na szczycie Masywu Vinsona Krzysztof Sabisz postanowił udokumentować swój sukces, zrobić kilka zdjęć i nakręcić krótki film.

- Jestem lokalnym patriotą i kibicem gdyńskiej Arki, na każdą górę wnoszę więc flagi Gdyni oraz mojego ukochanego klubu – mówi podróżnik. - Podobnie było w tym przypadku. Zdjąłem rękawice dosłownie na chwilę, aby „cyknąć” pamiątkowe fotki. Jednak przy takiej temperaturze ta przygoda zakończyła się przymrożeniem palców i częściowym brakiem czucia w dłoniach. Na szczęście z doświadczenia wiem, że to po kilku tygodniach przechodzi.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki