Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Aleksandra Olszewska - Ambasadorka Solidarności

Redakcja
Gdyby nie pani Ala, to nie wiadomo, co by tutaj zostało - mówią stoczniowcy
Gdyby nie pani Ala, to nie wiadomo, co by tutaj zostało - mówią stoczniowcy Anna Arent-Mendyk
Mało kto, tak jak ona, zna wszystkie sekrety placu Solidarności. Z Aleksandrą Olszewską, która od 30 lat opiekuje się tu kwiatami, a od 15 prowadzi kiosk z pamiątkami, rozmawia Agata Cymanowska.

Podobno na terenie stoczni oprócz kotów mieszkają także lisy...
A jak! I to jeszcze lisy zaprzyjaźnione. Idę sobie do sali BHP, a tu lis stanął i patrzy na mnie. Nie ucieka. Lisy mają swoje ścieżki tam, gdzie chodzę na te swoje trawki i kwiatuszki.

Które potem trafiają przed bramę...
Teraz już nikt kwiatów nie przynosi i wszystkie, które tu widać, są właśnie z terenu stoczni. Dawniej działkowicze przynosili dużo kwiatów. Jak tylko ślub był u prałata w Świętej Brygidzie, to kwiaty przynosiły młode pary i goście weselni. A teraz? W tym roku raz tylko przyjechali nowożeńcy z kamerą i panna młoda zostawiła swoją wiązankę. Minęło 30 lat, to jest jedna sprawa, ale żeby już tak zapomnieć? Tylko jak zbliżają się jakieś uroczystości albo wybory... To ho, ho! Wtedy przychodzi i prawica, i lewica nawet. Wszyscy. Przypinają sobie znaczki Solidarności i robią zdjęcia przed bramą. A tak to nie ma nikogo. Mogłabym wymienić z nazwisk, kto przez te 30 lat złożył jakieś wiązanki lub zapalił znicze czy to na 1 listopada, czy to w rocznicę grudniową itd.

Pani Aleksandro, jak została pani panią Marią z Placu Solidarności?
Musiałyśmy zmienić imiona, bo nie wolno było dopuścić do tego, żeby rozpoznawali, która jest którą. Kiedy ZOMO wpadały, to się mówiło - idź tam do Marii czy Helenki. Zawsze zmyślone imiona. I w dalszym ciągu mówią Maria.

Pamięta Pani dzień, kiedy po raz pierwszy przyszła Pani na plac?
Kochana! Ja na ten plac chodziłam od początku lat 70. W Stoczni Północnej przez 25 lat pracował mój świętej pamięci mąż. Matka Boska, ta w oknie [kiosku - red.], to jeszcze mojego męża jest. On związkowcem był od urodzenia. Jak go tydzień w domu nie było, a tu wojna, czołgi... byłam przerażona. I od tego wszystko się zaczęło... Wtedy też poznałam prawdziwych stoczniowców. Nieraz to już mówiłam im - co wy tu produkujecie: statki czy bimber? A oni wszyscy odpowiadali, że to takie czasy... Potem w stanie wojennym... A kto wtedy wiedział, że to stan wojenny? Nikt nie wiedział... mój brat bliźniak dzwoni i krzyczy do słuchawki "do wojska nas wezmą!". Tak się przejął, że wzięli go do szpitala i zmarł. I zaczęłam tu przychodzić. Kiedy w 1981 roku kwiatów pod krzyżami było pełno. Zomowców również. Kiedy tak te kwiaty układałam, podszedł do mnie zomowiec i zabrał mi dokument. Tylko mi pozwolił te kwiaty układać. Potem podszedł drugi raz i spytał, jak długo tu jeszcze będę. Potem już zabronił. To zostawiłam te kwiaty. Później przyszedł Stasiu Kaźmierczak, rencista, co mieszkał niedaleko, i mówi "chodź, pójdziemy po jakieś słoiczki, bo tu stołówka jest niedaleko. Słoiki na śmietnik wyrzucają, to pozbieramy".

Słoiki do kwiatów.

Tak. Ale znowu problem był, bo nie chcieli nam dać wody. Bo tu wszystko było na "nie". Ale wykombinowaliśmy. Pamiętam, że był tu taki strażnik, co potem jak ksiądz Jankowski przychodził, to klękał przed nim i przepraszał, że tej wody nam nie dali.

Pracowała Pani jako kierownik w dziale rozliczeń w Rzemieślniczych Domach Towarowych. Szefowi Pani zamiłowanie do solidarnościowych kwiatów chyba raczej za bardzo się nie podobało...

On akurat bardzo mnie lubił, no ale sekretarz już znacznie mniej. Pilnowali mnie na każdym kroku. Któregoś dnia szef powiedział, że powinnam pójść na wcześniejszą emeryturę... (Masz pozdrowienia od sekretarza Fiszbacha, wczoraj tu był - wtrąca syn pani Aleksandry). Fiszbach tu często zajrzy, zagadnie.

Kto jeszcze przychodzi na plac?
Prałat Henryk Jankowski przychodził często. Zawsze jak gdzieś wyjeżdżał i rozkręcał jakąś inwestycję, przychodził do kiosku i mówił "słuchaj, muszę od ciebie kupić koszulki i flagi, żeby zaprezentować, że tu taki kiosk jest". To był świetny organizator. Jak msza tu była, to taka jak należy. U niego były ten szyk i elegancja. Pedant z niego był. Z psem, w białym garniturze. Takich już nie ma... Myśmy się czubili, ale lubili nawzajem. Kiedyś trochę się posprzeczaliśmy o księdza Jerzego Popiełuszkę. O pomniczek, ale to dłuższa historia...

Cały wywiad z Aleksandrą Olszewską przeczytasz w piątkowym, papierowym wydaniu "polski Dziennika Bałtyckiego"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki