Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Orzechowski: Teatr musi być otwarty w różne strony [ROZMOWA]

rozm. Jarosław Zalesiński
Adam Orzechowski
Adam Orzechowski Tomasz Bołt
Z Adamem Orzechowskim, dyrektorem Teatru Wybrzeże, rozmawia Jarosław Zalesiński.

Pierwsza premiera kolejnego sezonu Teatru Wybrzeże za nami: „Kto się boi Virginii Woolf?” w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Temu twórcy powierza Pan premierę w swoim teatrze po raz kolejny.
Grzegorz Wiśniewski jest przecież etatowym reżyserem Teatru Wybrzeże i myślę, że zapracował sobie na to zaufanie. Wszystko, co było przez niego w Gdańsku realizowane, było dobrze przyjmowane przez publiczność.

Jarosław Tumidajski, który wyreżyseruje „Kreację” Ireneusza Iredyńskiego, i Rudolf Zioło, który także pojawi się w tym sezonie z nową realizacją, to również twórcy w Gdańsku sprawdzeni. Jest taki garnitur reżyserów, których w Gdańsku oglądamy regularnie.

Rudolf Zioło także jest etatowym reżyserem Wybrzeża, tak jak i Ewelina Marciniak, której pan jeszcze nie wymienił. Tak, dokonuję takiego wyboru, ale dzieje się tak w każdym teatrze. Nie ma w tym niczego złego.

Nie ma, pełna zgoda. Ale, z drugiej strony, bardzo się cieszę, że tak jak do staffu etatowych reżyserów Wybrzeża dołączyła niegdyś Ewelina Marciniak, tak w tym sezonie pojawia się nowa młoda reżyser, Pia Partum.
Pojawi się także Marcin Liber, który jeszcze nie pracował z naszym zespołem. Wyreżyseruje adaptację powieści „4510 Fahrenheita” Raya Bradbury’ego, wybitnego amerykańskiego pisarza z kręgu fantastyki. Co do Pii Partum - tak, chcę, żeby pojawiła się w naszym teatrze. Prawdopodobnie wyreżyseruje „Noc iguany” Tennessee Williamsa. Myślę, że zespół potrzebuje stale nowych bodźców. Dobrze więc, gdy pojawiają się i znani już, i nowi reżyserzy.

Wojciech Kościelniak należy do najbardziej znanych, ale nie jako reżyser sztuk dramatycznych. A w takiej właśnie roli wystąpi w Gdańsku.
Na co przystał bardzo chętnie, bo zawsze jest to bolesne dla reżysera, gdy przystawia mu się jakiś stempel. A Kościelniak jest dzisiaj głównie kojarzony z musicalem, chociaż wcale tak funkcjonować nie chce. Kiedy ogłosiłem w teatrze, że będzie u nas realizował jedną z premier, wszyscy pomyśleli, że to będzie musical. Ale nie, nie realizujemy musicalu, nie mamy w planach rywalizacji z Teatrem Muzycznym. „Czyż nie dobija się koni” Horacego McCoya chodziło nam po głowie od jakiegoś czasu, i Wojciech Kościelniak podjął się tej adaptacji. Tekst McCoya to, myślę, znakomita metafora nie tylko na czasy kryzysu i krwiożerczego kapitalizmu. To także obraz pewnej egzystencjalnej sytuacji. Bohaterami są młodzi ludzie, którzy chcą życie zagarnąć, którzy uważają, że im się to należy. Z tego co słyszę, interpretacja tekstu będzie szła w tę stronę - opisu postaw młodych ludzi.

Sięgnięcie po sztukę Ireneusza Iredyńskiego wydaje mi się z kolei powrotem do autora znanego i zarazem nieznanego.
Instytut Badań Literackich z Uniwersytetem Gdańskim postanowili przyjrzeć się dramaturgom, którzy nie są tak współcześni, by teatry sięgały po ich teksty, ale i nie tak dawni, by uznano ich za klasyków. To była dla nas inspiracja. Iredyński w minionej epoce był regularnie pojawiającym się w polskim teatrze autorem, natomiast z różnych powodów nie jest często wystawiany dzisiaj. Przy okazji tej premiery organizujemy czytanie innego tekstu, który pojawił się na scenie Wybrzeża kilkadziesiąt lat temu, w reżyserii Jerzego Jarockiego. „Męczeństwo z przymiarką” było jednym z pierwszych jego przedstawień. I premierę, i to czytanie zaplanowaliśmy na połowę stycznia. A Uniwersytet Gdański przygotuje seminarium naukowe poświęcone twórczości Iredyńskiego.

Czy Pańskie prowadzenie teatru nie jest zawsze szukaniem równowagi? Między znanymi i młodymi reżyserami, pomiędzy różnymi propozycjami artystycznymi?
Dziennikarze muszą zawsze tworzyć szufladki (śmiech). Oczywiście, możemy powiedzieć, że Teatr Wybrzeże jest dzisiaj teatrem równowagi. Tylko że ja od samego początku, kiedy obejmowałem tę instytucję, deklarowałem, że np. nie jestem zainteresowany żadnym ideologicznym wychyleniem. I pozostałem temu przekonaniu wierny. Uważam, że jeśli zaczynamy myśleć ideologicznie, nie otwieramy się, tylko szukamy tekstów, które wyrażają jakąś ideę, oraz reżyserów, którzy pokażą ją na scenie. Ja jednak myślę, że teatr musi być otwarty w różne strony, przy równoczesnym zagwarantowaniu zainteresowania widzów. A wszystkie nasze przedstawienia, podkreślam: wszystkie, cieszą się dużym zainteresowaniem publiczności, co jest jakimś wyjątkiem w polskim teatrze. Zostało to już zresztą dostrzeżone, i dobrze.

To prawda, jest Pan w prowadzeniu teatru konsekwentny, ale nie zawsze było to tak dobrze postrzegane. Coś się zmieniło w odbiorze Teatru Wybrzeże.
Wolałbym, żebym to nie ja tę zmianę komentował. Na pewno ją odczuwamy. Ale dlaczego np. „Blaszany bębenek” Adama Nalepy, jedna z pierwszych realizacji, mimo że w Gdańsku została zauważona, w Polsce nie była szczególnie rozpieszczana?

Trafiła na okładkę miesięcznika „Teatr”.

Z bardzo ładnym zdjęciem, to prawda. Ale nie mieliśmy poczucia, że zmieniło to ówczesną opinię, że w Teatrze Wybrzeże robi się przedstawienia mało artystyczne. Dzisiaj cieszy, że zostaliśmy zauważeni, że jeden, drugi czy piąty...

Szósty też...
...recenzent dostrzega, że coś ciekawego w Gdańsku się wydarzyło. Ale w życiu teatru przychodzą raz lepsze, raz gorsze momenty. „Wycinka” w polskim teatrze nie powstaje co sezon..

Gdański „Portret damy” też nie jest codziennym wydarzeniem.
Pojawiły się nawet opinie, że w żadnym wypadku Ewelina Marciniak nie może zrobić drugiego podobnego spektaklu. Recenzenci mają swoje myślenie o teatrze, widzowie jeszcze inne, a dyrektorzy...

...poszukują środka.
(śmiech) Może tak. Nadal należę do tych dyrektorów, którzy uważają, że dobrze dzieje się wtedy, gdy widzowie przychodzą do teatru. A do nas się przychodzi. Mamy swoją publiczność, zainteresowaną naszymi realizacjami i wierną teatrowi, choć przecież nie należymy do tych polskich scen, gdzie rano gra się bajkę, a wieczorem farsę. Repertuar jest zróżnicowany, i to wydaje się widzom odpowiadać. Pojawiają się i takie przedstawienia, jak „Portret damy”, i takie jak „Wesołe kumoszki z Windsoru”, zrealizowane wspólnie z Teatrem Szekspirowskim. Ale kiedy czytam dywagacje, czy „Kumoszki” są wystarczająco artystyczne, to, muszę powiedzieć, ręce mi opadają.

W przypadku „Kumoszek” publiczność wypowiedziała się akurat jednoznacznie, waląc na tę sztukę drzwiami i oknami.
Świetnie, gdybyśmy jeszcze zauważali całe dobro, które z takich przedsięwzięć wynika. Czasami chyba nie chcemy tego zobaczyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki