Zaraz po 1989 roku pod Wawelem zaczęło się pojawiać mnóstwo knajpek wprost nawiązujących do czasów zaborów. Klimat wszędzie był podobny. Gościom przyglądał się z portretu starszy pan z bokobrodami – cesarz Franciszek Józef, który w przeciwieństwie do praskiego wzorca, uwiecznionego przez genialnego Jarosława Haszka, niemal nigdy nie był upstrzony muszymi odchodami.
Zawsze lubiłem Szwejka czy wiener schnitzel, o dużym jasnym nie wspominając. Cała ta symbolika była przecież zaledwie scenografią zachęcającą do większej konsumpcji.
A jednak czasem nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że orkiestra dęta przebrana w szarawary, obwieszona medalami za zwycięskie kampanie starego Franza, gra mi do ucha fałszywą melodię. Że między pierwszym a drugim daniem gubimy coś, co jest ważniejsze od „przyjemnych okoliczności przyrody”, w jakich przychodzi nam spędzać czas z przyjaciółmi. Nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że właściciel warszawskiej restauracji wiesza pod powałą portret cara Aleksandra czy innego Mikołaja.
Potem przeprowadziłem się do Trójmiasta, gdzie znowu zacząłem odczuwać dysonans – tym razem związany z kultywowaniem (celowym lub podświadomym) sentymentu do przeszłości Wolnego Miasta. I towarzyszącej mu dosyć nienachalnej trosce o obecność polskich symboli – zwłaszcza biało-czerwonych flag – w przestrzeni publicznej. Dysonans był tym silniejszy, że o ile w przypadku Krakowa nikt przy zdrowych zmysłach nie odbierze mu jednoznacznej tożsamości, to z Gdańskiem sprawy są bardziej dyskusyjne. A tym samym powinny być traktowane z większą powagą i zrozumieniem, o co toczy się gra na przestrzeni dziejów.
Tak jak w przypadku dawnej stolicy cała ta „wolnomiejska” opowieść ma przede wszystkim wymiar promocyjny. Tu damy stare niemieckie napisy, tam herb, nazwiemy jakiś fragment przestrzeni miejskiej, nawiązując bezpośrednio do międzywojnia.
I dzięki temu tłumy turystów zza zachodniej granicy, będą mogły poczuć się… no właśnie, jak? Jak u siebie? No, ale co w tym złego? Przecież: czym chata bogata, gość w dom, Bóg w dom, już tam nie przesadzajmy z patriotyzmem, bo dziś liczą się małe ojczyzny!
Daleki jestem od spiskowej teorii, która zakłada, w obu wspomnianych przypadkach, jakieś przemyślane, antypolskie działanie władz samorządowych. Myślę, że mamy tu do czynienia ze zwykłą naiwnością polityczną, podbitą lekko sprytem karczmarza, który potrafi wykorzystać koniunkturę tu i teraz, w nadziei na zysk. Ale jestem też przeciwny wymazywaniu symboli historycznych, nawet tych kontrowersyjnych, w nagłym odruchu uniesienia wywołanym emocjami. Takie działanie prowadzi bowiem w prostej drodze do tzw. kultury unieważnienia (z ang. culture cancel), której bezmyślność oglądaliśmy na ekranach telewizorów, obserwując zrzucanie pomników amerykańskich bohaterów narodowych w ramach protestu Black Lives Matter. Tego pewnie nie chcemy.
Myślę, że zamiast rozprawiać się z trudnymi przykładami przeszłości w Gdańsku, dużo rozsądniej będzie dbać silniej o to, co jednoznacznie wiąże miasto z Polską. Ostatnie miesiące bardzo wyraźnie pokazują, że nie doczekaliśmy żadnego końca historii. Musimy za to zrozumieć lepiej jej znaczenie, zwłaszcza w sferze symboli, których nie powinno się traktować „na luzie”, co oznacza konieczność spokojnej dyskusji o ich usuwaniu lub zostawianiu. Inaczej, możemy się zdziwić, jak bardzo pani historia lubi się powtarzać.
Debata prezydencka o Gdyni. Aleksandra Kosiorek versus Tadeusz Szemiot
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?