Akcja filmu „Zupa nic” osadzona jest w czasach słusznie minionych. Zapytam więc prowokacyjnie, co pani wie o PRL-u?
Przeżyłam kawałek życia w PRL-u jako dziewczynka. I wejście w ten klimat filmu było dla mnie podróżą w czasie i powrotem do lat dzieciństwa. Kiedy pierwszy raz pojawiłam się na planie „Zupy nic” i zobaczyłam tę scenografię, to od razu przypomniały mi się spotkania u cioci na imieninach, te sałatki śledziowe i serowe, które wtedy królowały, oraz inne, charakterystyczne dla tamtego czasu rzeczy.
To są jednak takie słodkie wspomnienia.
Słodkie, bo byłam dzieckiem. Ale zdawałam już sobie sprawę, że może być lepiej, bo miałam rodzinę za granicą. W naszym rodzinnym domu opowiada się pewną historię jak anegdotę. Chociaż tak naprawdę to był jakiś koszmar. Była zima i w telewizji można było oglądać niezwykle popularny serial „Aniołki Charliego”, który się kończył przed godz. 22. A wtedy moja babcia brała składane krzesełko, latarkę, książkę kryminał i szła do kolejki przed sklepem mięsnym, żeby rano móc cokolwiek dostać.