Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

31 lat temu na Bałtyku zatonął polski prom Jan Heweliusz. Zginęło 55 osób

Michał Elmerych
Michał Elmerych
Na zdjęciu z prawej „Jan Heweliusz” w Świnoujściu. Czerwiec 1992 roku, czyli pół roku przed zatonięciem
Na zdjęciu z prawej „Jan Heweliusz” w Świnoujściu. Czerwiec 1992 roku, czyli pół roku przed zatonięciem PAP/CAF JERZY UNDRO
Często mówi się, że tragedii, która się wydarzyła, nic nie zapowiadało. Tę sprzed 31 lat wydaje się zapowiadało wszystko.

- Na głębokości 12 metrów jest jego prawa burta, strzaskane samochody ciężarowe wysypane z pokładu samochodowego na dno. Wewnątrz pokładu kolejowego przemieszane wagony z samochodami ciężarowymi z naczepami. Widać potęgę, siłę morza rozszalałego - opowiadał mi dwadzieścia lat temu Tomasz Stopyra, właściciel szczecińskiej szkoły nurkowania Dive Point.

On i jego koledzy nurkowali do wraku promu kolejowo-samochodowego M/F „Jan Heweliusz”, który od kilku lat spoczywał kilkanaście mil od niemieckiej wyspy Rugia.

Tej nocy, ze środy na czwartek, z 13 na 14 stycznia 1993 roku Bałtyk rzeczywiście pokazywał swoją siłę. Wielu marynarzy nabrało się już, sądząc, że to przecież tak niewielki akwen, więc i sztormy muszą być na nim całkiem znośne. Tymczasem nasze morze ma krótką, zrywną falę, często nakładają się więc jedna na drugą. A kiedy wieje bardzo mocno, robi się naprawdę niebezpiecznie. Tak było tej nocy. Chociaż kiedy prom z dwugodzinnym opóźnieniem opuszczał Świnoujście, aura jak na styczeń była normalna. Owszem wiało, ale 6-7 w skali Beauforta. Pogoda na przelot do Ystad może nie idealna, ale do zaakceptowania.

„Jan Heweliusz” w Świnoujściu. Czerwiec 1992 roku, czyli pół roku przed zatonięciem
„Jan Heweliusz” w Świnoujściu. Czerwiec 1992 roku, czyli pół roku przed zatonięciem PAP/CAF JERZY UNDRO

„Heweliusz” miał wyjść z portu około 22, mniej więcej wówczas, kiedy w programie drugim TVP trwał Express Reporterów.

Wyszedł, kiedy w programie pierwszym emitowano jedenasty odcinek „Królowej Bony”. Przyczyną opóźnienia były problemy techniczne. Trzy dni wcześniej w Ystad uszkodzona została furta rufowa. Armator Euroafrica nie zgłosił tego faktu i zamiast porządnego remontu usterkę starano się naprawić własnym sumptem. To nie był zresztą pierwszy przypadek, w którym coś złego działo się z promem. A to jak w 1982 r. opierał się o nabrzeże, bo przesuwały się wagony kolejowe i ciężarówki, a to jak cztery lata wcześniej przewracał się, bo źle funkcjonowały zbiorniki balastowe.

Te wszystkie przypadki nagłośniono zaraz po katastrofie. Nieco później opinia publiczna poznała skutki remontu, który w 1986 roku został przeprowadzony w Hamburgu. Tam, by wyrównać zniszczenia po groźnym pożarze, wylano na górny pokład 60 ton betonu.

Od lat między innymi na ten fakt zwracał uwagę Marek Błuś - publicysta, ale jednocześnie kapitan żeglugi wielkiej. Jak mówił, rok temu w wywiadzie dla portalu „Zawsze Pomorze” sprawa wciąż czeka na rozwiązanie. Wyroki polskich izb morskich wskazujące na zły stan techniczny statku i błędy kapitana w 2005 roku podważył Trybunał Praw Człowieka w Strasbourgu. To oznacza, że wciąż nie ma jednoznacznego wyroku, co stało się trzydzieści lat temu. Czy kiedyś będzie?

- Podstawowe pytanie brzmi: czy wśród rodzin ofiar, nawet w kolejnym pokoleniu, znajdzie się ktoś wystarczająco zdeterminowany, by to kontynuować - mówił rok temu Błuś.

„Heweliusz” zaczął rejs do Szwecji całą naprzód. Trzeba było spróbować nadgonić stracony czas. Szybko udało się wyprzedzić „Silesię”, która minęła Stawę Młyny, czyli słynny świnoujski wiatrak pięć minut wcześniej. Mający olbrzymie, bo ponad trzydziestoletnie doświadczenie w pracy na morzu ochmistrz Edward Kurpiel, po zakończeniu swojej pracy, poszedł do kajuty. Było koło wpół do drugiej w nocy.

- Nie odczuwałem żadnych przechyłów, żadnych wstrząsów. Kładłem się normalnie. W nocy zbudził mnie szum. Uderzenie przesuwanych naczyń w kabinie. Zorientowałem się, że jest przechył, ale przy pogodzie lekko sztormowej to było normalne. Położyłem się z powrotem - mówił kilkanaście godzin po ocaleniu reporterowi Polskiego Radia Szczecin.

On spał, a kapitan Andrzej Ułasiewicz próbował nawiązać kontakt z idącą w przeciwnym kierunku bliźniaczą jednostką „Heweliusza” promem „Mikołaj Kopernik”. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza.

- „Kopernik”, „Kopernik”. „Heweliusz” - wołał w eter Ułasiewicz.

- Tak, odpowiadamy - nadeszła zwrotka z „Kopernika”.

- Przechyły były tak duże, że wszystko spadało, meble się przesuwały. Po chwili usłyszałem dzwonki alarmowe i komunikat kapitana wzywający pasażerów i załogę do opuszczenia statku - wspominał kolejne minuty Edward Kurpiel, tym razem w rozmowie z dziennikarką „Głosu Szczecińskiego” Krystyną Pohl kilkanaście lat później.

- Mamy przechył 30 stopni. Ogłoszono alarm szalupowy - „Heweliusz” meldował „Kopernikowi”.

- Podaj pozycję - apelowano z „Kopernika”. - Podaj pozycję! „Heweliusz”, „Heweliusz”. „Kopernik” - coraz bardziej nerwowo szukano kontaktu ze statkiem, który zgłaszał kłopoty. - Gdzie jesteście? Czy będziecie… Czy pomocy potrzebujecie?

Na te apele z „Heweliusza” odpowiadały tylko szumy.

- Podajcie pozycję - krzyczał „Kopernik”. - Jesteście już na północ czy na południe od Arkony? Spróbujcie aktywnym na drugą stronę, żeby wiatr was podniósł.

Tym razem nadeszła odpowiedź. - Przewróciły nam się lory i mamy przechył na lewą burtę i nie jesteśmy w stanie w tej chwili go zlikwidować.

- To co, ogłaszacie mayday czy co? - padło pytanie z „Kopernika”.

- Tak, ogłaszamy mayday.

Ogłoszenie mayday to znak, że sytuacja zagraża życiu wszystkim, którzy są na pokładzie, a statku nie uda się już ocalić i trzeba będzie go opuścić. - Mayday, mayday, mayday all ships, all ships. Mayday, mayday. Polish ferry „Jan Heweliusz” with heavy list to the portside. I give you my position shortly...

- Ledwie wydostałem się z kabiny, a przechył był już tak duży, że podłoga stała się ścianą. Z trudem założyłem skafander ratowniczy. Koledzy pomogli mi wygramolić się na pokład. „Heweliusz” już leżał na lewej burcie. Wiatr dął z niewyobrażalną siłą. Otworzyliśmy tratwy i skakaliśmy w spienione fale. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem - opowiadał Kurpiel.

- Woda rozbijała się na taką mgiełkę, która wchodziła w oczy w usta, w uszy. Nie było nic widać. Byłem miotany ileś metrów w górę w dół. Nie wiem, nic nie widziałem, nic nie czułem i w pewnym momencie ręka natrafiła na sznur. To była tratwa…

Na wezwanie mayday odezwała się duńska stacja CRS Ronne Radio. Jej operatorka próbowała dowiedzieć się o pozycję, na jakiej znajduje się prom. To okazało się bardzo trudne. W ustalanie, gdzie tak naprawdę jest tonący „Heweliusz”, włączyły się jeszcze załogi promów „Nieborów” i „Silesia”. Próbowano na podstawie własnych pozycji określić położenie „Heweliusza”.

31 lat temu na Bałtyku zatonął polski prom Jan Heweliusz. Zginęło 55 osób
PAP/CAF

Kolejne wezwanie mayday i kolejna uwaga, że ratownicy potrzebują określenia pozycji.

- 16 miles from Arkona, 16 miles west from Arkona.

W kolejnym komunikacie jest już jedynie informacja o tym, że przechył osiągnął 70 stopni i dotarcie do radia na mostku staje się prawie niemożliwe. Z polskim promem kontaktować zaczęło się także niemieckie Arkona Radio. Jednak „Heweliusz” przestał odpowiadać.

- O godzinie drugiej w nocy statek przekazał wiadomość, że ma przechył koło 30 stopni, a o godzinie 4:57 następną wiadomość, że przechył zwiększył się do 70 stopni i parę minut potem kapitan nadał mayday. W tym momencie urwała się łączność ze statkiem - przekazał komunikat szczecińskim dziennikarzom nawigator Euroafrica, kapitan żeglugi wielkiej Antoni Janusz.

Rozpoczęta nad ranem akcja ratownicza trwała wiele godzin.

- Uratowanych mogło być więcej, gdyby lepiej i sprawniej była przeprowadzona. Kilka godzin siedzieliśmy w tratwie wypełnionej wodą, zanim pojawił się pierwszy śmigłowiec. To był niemiecki śmigłowiec. W tratwie ludzie tracili z zimna siły, polski kierowca TIR-a umarł na naszych rękach - wspomina Edward Kurpiel.

Niestety, niemieccy ratownicy nie schodzili na dół do rozbitków, ze śmigłowca spuszczali tylko linę z pasem. Rozbitek miał się zapiąć sam.

- To było okropnie trudne, bo zgrabiałe z zimna ręce były jak drewniane kłody. Po chwili stało się coś strasznego. Kolejny raz spuszczona lina z pasem, miotana wiatrem zahaczyła o drugą tratwę i przewróciła ją. Ludzie znaleźli się pod tratwą. Byli w kombinezonach ratowniczych i nie mogli się spod niej wydostać. Ich rozpaczliwe krzyki, błagania o ratunek słyszę do dziś. A my byliśmy bezsilni, nie mogliśmy nic zrobić - kończy jeden z 9 ocalałych członków załogi.

W sztormie podczas huraganu Junior, który zatopił M/F „Jan Heweliusz” w nocy 14 stycznia 1993 roku zginęło dwudziestu marynarzy i trzydziestu pięciu pasażerów. Czasami wydaje się, jakby wciąż byli wśród nas.

- Był taki moment podczas nurkowania, że kolega otworzył schowek kierowcy w kabinie tira i wypłynęły kanapki zapakowane tak, jakby ten kierowca za chwilę miał po nie przyjść jeszcze.

Zwyczajem lat ubiegłych, załogi promów pływających do Szwecji zrzucą w miejscu katastrofy okolicznościowe wieńce.
Zwyczajem lat ubiegłych, załogi promów pływających do Szwecji zrzucą w miejscu katastrofy okolicznościowe wieńce. PAP/CAF
od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: 31 lat temu na Bałtyku zatonął polski prom Jan Heweliusz. Zginęło 55 osób - Głos Koszaliński

Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki